niedziela, 21 maja 2017

„Psychoza” reż. Alfred Hitchcock



„Psychoza” w reżyserii Alfreda Hitchocka jest nie tylko najsłynniejszym filmem w dorobku reżysera, ale także jednym
z najsłynniejszych w historii kinematografii. Miał on swoją premierę 16 czerwca 1960 roku a w Polsce w 31 grudnia tego
samego roku i mimo upływu prawie 57 lat, nadal cieszy się niezmienionym zainteresowaniem na całym świecie.


Źródło ilustracji: naEKRANIE.pl

Reżysera, Alfreda Hitchcocka, nie trzeba chyba nikomu przedstawiać- mistrz, a w zasadzie pionier thrillera psychologicznego, urodzony w Londynie 13 sierpnia 1899 roku, zmarł w Los Angeles w 1980. Do jego najbardziej znanych filmów należą:


„Psychoza”, „Ptaki”, „Zawrót Głowy” czy „Okno na podwórze”.

„Psychoza” została wyprodukowana w Stanach Zjednoczonych, dokąd po sukcesie w Wielkiej Brytanii przeniósł się Hitchcock. Główne role w filmie odgrywają Anthony Perkins i Janet Leigh, i z tymi rolami byli oni identyfikowani do końca ich karier.

Portretowana przez Janet główna bohaterka, Marion Crane, dopuszcza się kradzieży 40 tysięcy dolarów w banku, w którym jest zatrudniona. Ucieka ona, by rozpocząć nowe życie ze swoim chłopakiem i po dwóch dniach wyczerpującej podróży zatrzymuje
się na noc w hotelu prowadzonym przez Normana Batesa. W tym momencie film przybiera właściwą konwencję thrillera i widz zaczyna poznawać historię spokojnego właściciela hotelu oraz jego chorobliwie zazdrosnej matki.

Źródło ilustracji: film.onet.pl

Jednym z elementów języka filmowego, który moim zdaniem jest godny uwagi, jest sposób prowadzenia kamery i kompozycja kadru filmowego. Jak przystało na thriller psychologiczny, utworzone są bogate portrety psychologiczne i możemy zajrzeć w głąb psychiki bohaterów na tyle głęboko, na ile pozwala nam reżyser. 

Podczas oglądania filmu nietrudno jest dostrzec silnie akcentowaną u każdej postaci dwoistość charakterów. Zarówno Marion,
jak i Norman, pokazują się (w różnym stopniu) z innych stron-Marion, która początkowo wydaje się być niewinną dziewczyną,
bez wahania decyduje się na popełnienie przestępstwa. W wielu scenach możemy zauważyć podkreślenie tego motywu: świadczy
o tym chociażby wystrój wnętrz, w których znajduje się wiele luster w których odbijają się bohaterowie. Scena w której Marion przestraszyła się własnego odbicia jest dla mnie metaforą na to, że każdy ma w sobie drugą, skrywaną stronę. 

Dostrzegłam jeszcze jeden zabieg który sugerował dwuznaczność i drugie dno wszystkiego, co nas otacza- mianowicie w każdej scenie na drugim planie widzimy tajemniczy drugi plan, taki jak na przykład otwarte drzwi, które prowadzą do nieznanego nam pomieszczenia. To nadaje filmowi atmosferę napięcia i dodaje dramaturgii. Warto też zwrócić uwagę na sposób prowadzenia
kamery- Hitchcock często używał niedopowiedzeń, nie mówiąc wprost co się dzieje na ekranie, ale przekazując treść za pomocą sugestywnych skierowań kamery- taki zabieg niedopowiedzeń jeszcze bardziej angażuje widza w historię.


Źródło ilustracji: film.onet.pl

Częste jest stosowanie dźwięku w celu zaskoczenia czy poinformowania widza- słysząc głos matki Normana, mimo
że jej nie widzimy, nie mamy wątpliwości że znajduje się ona w domu przy hotelu. Kamerzysta często przedstawia nam niewyraźny obraz tego, co chcemy zobaczyć, pozostawiając nas w niepewności i oczekiwaniu na rozwiązanie akcji.
Muzyka idealnie synchronizuje się w przebiegiem fabuły i dodatkowo akcentuje panujący klimat grozy. 

Oglądając film po 57 latach film może stracić pod względem efektów specjalnych, które nie mogą równać
się z poziomem występującym we współczesnych produkcjach. Mimo to nie można zaprzeczyć, że to właśnie w tych
postarzałych, czarno białych kadrach ukryta jest cała magia.

1A


piątek, 19 maja 2017

Pokochać musical?



Gatunek ten posiada zwolenników jak i przeciwników. Dla wielu taniec połączony z efektami dźwiękowymi jest po prostu nudny
i pozbawiony edukującego przekazu. Lecz czy musical to rzeczywiście tandetny gatunek, który z czasem straci wszelkie wartości
i przemieni się w typowy „pokarm dla mas”?

Należy wspomnieć, że musical dopiero od kilkudziesięciu lat ma postać filmu fabularnego z przewagą muzyki i tańca. Uważa
się, że twórcą musicalu jest brytyjski artysta estradowy z końca XIX wieku, George Edwardes. Jedno ze swoich przedstawień zatytułowane Wesoła dziewczyna (A Gaiety Girl, 1893), nazwał komedią muzyczną i termin ten przetrwał aż do końca lat pięćdziesiątych XX w.

Komedia muzyczna była przede wszystkim lekkim przedstawieniem rozrywkowym, które swoją uwagę głównie skupiało
na przebojowych, wpadających w ucho piosenkach, a nie na fabule. Po kilku gościnnych występach Edwardesa w Nowym Jorku, Amerykanie pokochali komedię muzyczną i zaczęli tworzyć ją na masową skalę. Z czasem zaczęło powstawać coraz więcej
teatrów na Broadwayu, a wielką popularność zyskały wystawiane tam przedstawienia. „The Black Crook” przedstawiony w 1866 r.
jest uznawany przez historyków za pierwszy musical.

Złoty wiek w amerykańskiej komedii muzycznej rozpoczął się w latach dwudziestych, spod pióra nowego pokolenia artystów wyszły typowo amerykańskie produkcje, m.in. Cole Portera. W muzyce dało się słyszeć wpływy jazzu czy ragtim'u. Teksty pisane były żywym językiem, pełnym zwrotów slangowych. Oprócz śpiewu w komediach muzycznych ważny był taniec, który zaczął odgrywać główną rolę. Fred Astaire, wraz ze swą siostrą Adele spopularyzowali rodzaj tańca jakim jest stepowanie, którego
nie zabrakło w przyszłych produkcjach.


LATA 20./30.


Ostatecznie musical jako gatunek ukształtował się w latach 20. Jerom Kern i Oscar Hammerstein II stworzyli „Show Boat”
w 1927 roku, który został uznany za wykrystalizowaną formę musicalu. Przedstawienie to było bardziej wyrafinowane niż komedia
muzyczna, dlatego też użyto nowej nazwy – musical, aby odróżnić tego typu ambitniejsze spektakle.Częstym zabiegiem wykorzystywanym w latach 30. było nagrywanie scen muzycznych w jednym ujęciu, co nadawało im realizmu i rozmachu.


Źródło ilustracji: wikipedia.org


LATA 40.

Rok 1943 to czas rozkwitu na Broadwayu, dzięki produkcji Rodgersa i Hammerstaina „Oklahoma!”. Był pierwszym musicalem, który zawierał głębsze studium psychologii bohaterów. Szeroko uwzględniał kontekst społeczny i historyczny, a piosenki były łącznikiem spajającym fabułę, a nie przerywnikiem. „Oklahoma!” stał się inspiracją dla tworzenia następnych klasyków jak „Carousel” czy „South Pacific”, którego akcja toczy się podczas II wojny światowej.

Źródło ilustracji: www.teara.govt.nz

LATA 50.

Zdecydowanie najpopularniejszym musicalem lat 50. był „My Fair Lady”, który ukazuje dzieje transformacji prostej kwiaciarki
w prawdziwą damę. Bohaterem sztuki jest nauczyciel dziewczyny, nie najmłodszy już profesor fonetyki. Rola ta została powierzona Rexowi Harrisonowi, który jednak nie miał odpowiednich warunków głosowych do odśpiewania partii profesora. Aktor posłużył
się więc efektowną rytmiczną melorecytacją. To dowodziło jak elastycznym gatunkiem stał się w tym czasie musical. To także czas narodzin ikon - Audrey Hepburn i Marilyn Monroe. W 1957r. na scenę wchodzi słynny musical „West Side Story”, czyli współczesna w tamtych czasach wersja „Romea i Julii” Williama Szekspira, został odegrany aż 1040 razy.


Źródło ilustracji: denslee.com

LATA 60.

przyniosły kolejne udane produkcje, wśród których znajdują się znane przedstawienia jak „Camelot”, „Hello, Dolly!” oraz „Skrzypek
na dachu”. Przedstawienia takie jak „Dreamgirls” czy „The Wiz” ukazują duży wpływ Afroamerykanów, na przyszłą twórczość.
„Złoty wiek” musicalu na Broadwayu kończy się wraz z kontrowersyjnym przestawieniem „Hair”, który odzwierciedla popularność pacyfistycznej ideologii hipisów.

Źródło ilustracji: Szuflada.net


LATA 70./80.

przyniosły w teatrze duże zmiany, przede wszystkim spowodowane względami ekonomicznymi. Tworzono coraz mniej spektakli, ale z dużym rozmachem. Powstał m.in. pierwszy musical o życiu Jezusa Chrystusa „Godspell” czy przez wszystkich znany i kochany „Grease”, którego piosenki takie jak „You’re the one that I want” czy „Summer Nights” są znane do dziś. Wpływ na muzykę w tamtych czasach miał Elvis Presley, czyli legenda rock and rolla.

Źródło ilustracji: www.rogerebert.com

Jednym z najważniejszych twórców przełomu lat 70. I 80. był Andrew Lloyd Webber - odważny i
zawsze chętny do eksperymentowania. Jedną z jego ważniejszych innowacji było oparcie całej akcji musicalu wyłącznie na utworach śpiewanych, które w początkach gatunku były przecież nic nie wnoszącym przerywnikiem. Było to niewątpliwie duże wyzwanie dla tradycyjnej opery. Mniejszą wagę przywiązywał do choreografii. Musicale „Jesus Christ Superstar”, „Evita” o Evie Peron, „Koty”czy „Upiór w operze” odniosły sukcesy na całym świecie i weszły do kanonu musicalu.

Źródło ilustracji: themusicalcompany.com

Musicale od zawsze były formą, w której można było przekazać wszystko od miłości i szczęścia po kontrowersyjne tematy i historię. Przeżyły wielką ewolucję od inspiracji burleską czy operą, przez komedie muzyczne po wielkie ekranizacje jak „Deszczowa piosenka” i „Evita”, które do dziś są kultowe, niepowtarzalne i unikatowe. Złoty wiek musical przeżył przede wszystkim w latach 50. i 60., kiedy na ekrany wchodziły coraz to nowe i ciekawe historie jak „West Side Story” czy „Hair”. 

Źródło ilustracji: www.kazamiza.com

W dzisiejszych czasach musical to gatunek, który powoli schodzi z ekranów na rzecz ekscytujących thrillerów czy filmów science fiction. Najlepszymi musicalami XXI w. są „Mamma Mia” wykorzystujący piosenki zespołu ABBA, „Moulin Rouge”, w którym ubogi poeta zakochuje się w gwieździe najsłynniejszego nocnego klubu w Paryżu, „Dreamgirls”, nawiązujący do lat 70. i „La La Land” zachowany w klimacie lat 50. I 60.
Musical jest zdecydowanie za mało doceniany przez widzów jak i twórców. Koniec złotej ery Hollywood nie oznacza końca dla tego gatunku. Przez fakt, że był to gatunek popularny 50 lat temu wiele współczesnych musicalu nawiązuje do tego właśnie czasu, tego przykładem jest film z 2016 roku „La La Land”. Uważam, że powinny powstać musicale ukazujące dzisiejsze realia życia, ponieważ
w zeszłym stuleciu były nie tylko pięknym widowiskiem, ale także formą ukazania prawdziwego oblicza świata i problemów nas otaczających.

Maria Ofierska, 1a


środa, 3 maja 2017

Drugi świat zdaje się jednak dawać nam nadzieję. Recenzja filmu "The Fall"




Biorąc pod uwagę rodzaj estetyki najbardziej popularnej w dzisiejszych czasach, można by się spodziewać, że film, o którym
mam zamiar wspomnieć nie przypadnie do gustu tej widowni przyzwyczajonej do minimalistycznych ujęć i często pastelowych,
jakby wyciszonych palet kolorystycznych, skupiających się na konkretnym połączeniu barw.

The Fall (pl. Magia uczuć) jest filmem hinduskiego reżysera Tarsema Singh Dhandwara, który zapremierował w 2006 roku
na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto i oparty został na scenariuszu bułgarskiego filmu Yo Ho Ho (1981) napisanego przez Valeriego Petrova. W Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii wypuszczony został dwa lata później.

Źródło ilustracji: filmweb.pl

Los Angeles, 1915. Spotykamy Alexandrię (Catinca Untaru), pięcioletnią rumuńską imigrantkę, przebywającą w tym szpitalu
z powodu złamania ręki. Dziewczynka, spacerując po placówce, zauważa nowego pacjenta. Roy Walker (Lee Pace), kaskader, ucierpiały podczas wykonywania swojej pierwszej, niebezpiecznej akrobacji, dokonując której, miał nadzieję zaimponować swojej ukochanej, która zostawiła go jednak dla aktora, którego zastępował. Nie mający nic do stracenia, zaprosił Alexandrię do siebie, zobaczywszy jak się mu przygląda. Szybko zaczęli rozmawiać, Roy wymyślając fantastyczną historię dla małej, w której główną bohaterką była jej imienniczka, mając w zamiarze zdobyć jej zaufanie, aby następnie wykorzystać ją do zdobycia morfiny, za pomo-
cą której chciał popełnić samobójstwo. Choć pierwszego dnia musiała opuścić mężczyznę, obiecał jej, że jeśli wróci następnego
dnia opowie jej coś jeszcze.

Źródło ilustracji: geek.blog.polityka.pl


Alexandria, skuszona wizją zatopienia się w świecie wyobraźni, wróciła na swoje miejsce obok łóżka Roya,
by usłyszeć historię pięciu bohaterów. 

Niemy hinduski wojownik, były niewolnik, Otta Benga, włoski ekspert od materiałów wybuchowych, Luigi, angielski przyrodnik
Karol Darwin z wierną małpką imeiniem Wallace oraz zamaskowany na czerwono bandyta. Wszyscy w wyobraźni dziewczynki przyjęli postać pacjentów, których na co dzień widziała dookoła siebie, ich cechy charakteru odpowiadające ich wymyślonym postaciom, tworząc niesamowite paralele, jedne z wielu, między światem z opowieści głównych bohaterów,
a ich rzeczywistym życiem.

Źródło ilustracji: uproxx.com

The Fall odznacza się zapierającą dech w piersiach kinematografią, nadającą zwłaszcza wymyślonemu światu wręcz mistycznego wymiaru. Sposób w jaki nakręcono film jest specyficzny, przepełniony zbyt nasyconymi kolorami, które niektórych mogą drażnić. Idealnie pasują jednak do konwencji świata widzianego przez dziecko, ponieważ właśnie to jak Alexandria widzi opisywaną przez Roya historię definiuje to a jaki sposób rzeczywiście ona wygląda. Nic dziwnego więc w tym, że kolory są ostre, kontrast cienia
i światła jest tak duży, wszystkie postaci są odziane w wymyślne stroje, a każda lokacja pełna jest przepychu i pewnej monumentalności, albowiem w większości scen mamy do czynienia z przestrzenią otwartą, jak na przykład pustynia, którą przemierzają bohaterowie, czy miejscami obszernymi, jak pałac, do którego docierają pod koniec.

Prowadzone w tym samym czasie dwie linie fabularne są inne w sposobie, w jaki oddziałowują na widza. Celem pierwszej –
tej realnej, której akcja ma miejsce praktycznie jedynie w szpitalu, prawie zawsze w tym samym miejscu, o raczej skromnym wystroju, prostszych, bardziej typowych kolorach – jest gra na emocjach. Tragiczna historia miłosna Roya, depresja i złość,
którymi go napełniła i to jak wykorzystuje niewinną dziewczynkę do wzięcia pośredniego udziału w zabiciu go, to wszystko składa
się na przykry obraz rzeczywistości pełnej choroby i nieszczęścia.

Drugi świat zdaje się jednak dawać nam nadzieję.

   
   Jagoda Nowak, 1F


Czy pomyliliście kiedyś jawę ze snem? Recenzja filmu "Marzyciele"



Czy pomyliliście kiedyś jawę ze snem? Albo ukradliście coś, choć mieliście pieniądze? Czuliście kiedykolwiek
nostalgię? Lub myśleliście, że jedziecie, choć pociąg wciąż stał na stacji? Może po prostu byłam szalona. Może to przez
lata 60. A może byłam po prostu dziewczyną zaburzoną?

Źródło ilustracji: filmweb.pl

Słowa Susanny z „Przerwanej lekcji muzyki” wybrzmiewały w mojej głowie już nie raz, lecz przy oglądaniu „Marzycieli” Bernardo Bertolucciego zupełnie nie mogłam sobie wybić ich z głowy. Podobnie jak wrażenia, że scenariusz filmu został napisany przez koncern tytoniowy, a nie przez Gilberta Adaira. To jednak wcale nie było złym doświadczeniem, ale o tym później. 

„Marzyciele” to dramat z 2003 roku nakręcony na podstawie książki wspomnianego już Gilberta Adaira, który stworzył także scenariusz. Odtwórcami głównych ról są Michael Pitt, Eva Green i Louis Garrel. Film zdobył 4 nominacje na europejskich
festiwalach, lecz żadnej nagrody. Czy słusznie? 

Historia wcale nie jest banalna, choć z pozoru taka właśnie może się wydawać. Mamy rok 1968, amerykański student Matthew przyjeżdża do Paryża. Podczas demonstracji pod Filmoteką Francuską poznaje Isabelle i Theo – nierozłączne rodzeństwo. Całą trójkę łączy miłość do kina, toteż od razu znajdują wspólny język i po dwóch dniach znajomości młody Amerykanin wprowadza
się do domu francuskich bliźniaków. 
Tutaj zaczyna się cała zabawa. 

Źródło ilustracji: filmweb.pl

Czy jest coś lepszego niż adoracja kina w filmie? Tytułowi marzyciele to najwięksi kinomani, jakich widział ówczesny świat – sami tak o sobie mówią. Dlatego właśnie dzieło Adaira przesycone jest odniesieniami do klasyków filmowych; bohaterowie grają w swego rodzaju grę, gdzie odtwarzają ulubione sceny. W pamięć zapadł mi zdecydowanie ich bieg przez Luwr, gdzie pobijają rekord czasowy, ustalony w filmie „Bande à part”. Scena ta jest także niezwykle ważna w kontekście całości filmu, ponieważ to właśnie podczas tego „maratonu” Matthew zostaje oficjalnie zaakceptowany jako część grupy. Od tej pory relacja bohaterów wchodzi na wyższy szczebel, bliźniacy coraz bardziej wciągają Amerykanina w swój beztroski, buntowniczy świat pozbawiony tabu. 

Skoro jesteśmy już przy buncie, zadałam sobie pytanie: czy to na pewno o niego tutaj chodzi? Chociaż wielu krytyków twierdzi,
że tak, dla mnie jest to raczej manifest wolności, który niekoniecznie nazywać należy buntem. Postanowiłam zatem zgłębić psychikę bohaterów, by dowieść swojej tezy i największy problem w analizie sprawił mi Theo. Matthew bowiem jest typowym zagubionym chłopcem, który wraz z rozwojem akcji zaczyna dławić się natłokiem bodźców i wolnością samą w sobie – nie potrafi się odnaleźć
w świecie, który stworzyli dla niego Theo i… No właśnie. Isabelle. Otwarta książka, powielona kreacja trudnej nastolatki - chociaż
wcale nie chcę jej tak nazywać. Robi z siebie (nieco na siłę) trudną do rozgryzienia, lecz jest histerycznym lekkoduchem. Oczywiście ostatnie czego chcemy, to uznawać ją za osobę pozbawioną wartości; dziewczyna ma wiele głębokich przemyśleń i bogatą sferę uczuciową. Jednak czy wszystkie te uczucia należą do niej? Przypatrując się jej miałam wrażenie, że żyje w świecie iluzji, stworzonym przez filmy i swojego brata. Bo tak naprawdę to Theo przez cały czas pociąga za sznurki. Niby walczy o swoje wartości
i wiemy, jakie ma poglądy, ale to wszystko jest tak naprawdę zasłoną. Zastanowiło mnie jego zniknięcie na pewną część filmu – reżyser skupił się na pozostałej dwójce, a biedny Theo zepchnięty został na dalszy plan. Jednak czy to na pewno było zepchnięcie? Moim zdaniem raczej podprogowe zwrócenie uwagi odbiorcy na jego rolę w filmie, która pomimo tego, że w relacjach z pozostałymi bohaterami była niewielka, w kontekście całości wzrasta jednak znacząco. 

Źródło ilustracji: filmweb.pl

Bardzo podobała mi się także scena w wannie, która została mistrzowsko skonstruowana. Kamera patrząca z pozycji „podglądacza”, plecy bohaterów na pierwszym planie. W głębi lustro, składające się z trzech skrzydeł, a w każdym z nich odbicie twarzy marzycieli. Sam motyw lustra, tak bardzo oklepany, został tu wykorzystany w zupełnie nowatorski sposób. W połączeniu z toczoną wcześniej zaciętą dyskusją bohaterów, przeciągnięcie tej sceny i zagranie ciszą stanowią fenomenalną intrygę. Twórcy filmu dają nam moment na refleksję nad wypowiedzianymi przez bohaterów słowami. Paradoksalnie, tę chwilę spokoju przynosi Isabelle, która to przecież zawsze ma iskierki w oczach i stanowi motor napędowy całego filmu. Scena magiczna, niezwykła, zdecydowanie warta uwagi. 

A propos uwagi – aż trudno nie zwrócić jej na tak wszechobecne sceny erotyczne. Niektórzy mówią, że „Marzyciele” w pewnym momencie stają się filmem pornograficznym. Osobiście dosłowność ta nie zaskoczyła mnie – domeną lat 60. było przecież odrzucanie schematów. Lubię mówić otwarcie o tematach tabu. Może dlatego ten film tak mnie oczarował. A może dlatego,
że perwersja scen wcale nie boli tak bardzo, jak mogłoby się zdawać. Mają w sobie urok, który właściwie trudno jest mi określić. Nakręcone zostały tak, aby odbiorca był w stanie poczuć intymną atmosferę wraz z bohaterami – pozycja kamery to zazwyczaj
punkt widzenia jednego z nich, a jej ruchy są powolne, posunę się nawet do stwierdzenia, że erotyczne. To buduje napięcie i stwarza świetną, tajemniczą atmosferę, w którą widz zostaje podświadomie wciągnięty. Ważna w filmie jest także scenografia, chociaż rzecz dzieje się w większej części w domu bliźniaków. Wpływa ona jednak znacząco na postrzeganie świata i psychiki bohaterów, która jest równie brudna i niepoukładana jak miejsce, w którym żyją. Szczerze mówiąc, udziela się to także widzowi. Oglądając film miałam w głowie mętlik, próbowałam ułożyć sobie jakoś to wszystko we własnej rzeczywistości, jednak udało mi się dopiero po chwili głębszej refleksji. 

Warta uwagi w filmie jest także muzyka, która idzie przecież w parze z adorowanym przez bohaterów kinem. W soundtracku odnaleźć można nie tylko takich artystów jak Jimi Hendrix, The Doors, Janis Joplin czy Edith Piaf, lecz także tych mniej znanych, offowych twórców. Całość zdecydowanie pomaga poczuć klimat lat 60. i jeszcze lepiej wejść w świat naszych marzycieli. 

Źródło ilustracji: filmweb.pl

Uwaga, spoiler: jedyną chyba rzeczą, która nie podobała mi się w filmie, było banalne zakończenie. Spodziewałam się czegoś więcej, a to, co zobaczyłam, zepsuło mi nieco całość odbioru filmu. Z jednej strony zakończenie miało pokazać zawód, z jakim spotkał
się Matthew – jego przyjaciele przestali nagle respektować wcześniej wyznawane wartości, zaczęli wierzyć w przemoc. Nastąpiło wewnętrzne załamanie Amerykanina, ale z pewnością dałoby się je ukazać o wiele lepiej niż poprzez chaos wywołany zamieszkami. Scena końcowa została po prostu spłycona i toczyła się za szybko, co być może było zamierzeniem twórców, jednak w ogólnym rozrachunku wcale nie wyszło filmowi na dobre. Powinna zostać wykonana bardziej dostojnie, emocjonalnie, w sposób pasujący
do reszty filmu. 

„Marzyciele” to nie jest film, którego celem ma być ukazanie realiów ówczesnego świata. W ogólnym rozrachunku uważam go raczej za poruszający wiele ważnych tematów i podejmujący dyskusje o absurdzie istnienia i wartości życia samego w sobie. Zadaje widzowi pytanie: dlaczego nasze życie ma być w jakikolwiek sposób ukierunkowane, w dodatku przez kogoś? Sprawia, że człowiek faktycznie zaczyna zastanawiać się nad własną ponurą egzystencją, zaczynając kwestionować wszelkie wyznawane dotychczas wartości. „Marzyciele” to zdecydowanie film godny polecenia, nie tylko ze względu na przekaz, lecz także ze względu na fantas-
tyczne kreacje aktorskie. To oni sprawili, że film jest bardzo przyjemny dla oka nawet największego krytyka filmowego. Znajduje
się na liście moich ulubionych dzieł już od dłuższego czasu i oglądając go po raz -enty wciąż mogę szczerze powiedzieć,
że nie przestaje mnie zaskakiwać. Polecam go wszystkim tym, którzy szukają nowatorskiej, niekonwencyjnej, pozbawionej tabu
i uprzedzeń przestrzeni.


      Anna Bednarek, 1A


wtorek, 2 maja 2017

Grand Budapest Hotel




Film, który poddam recenzji to Grand Budapest Hotel, amerykańsko- niemiecko-brytyjski komediodramat z 2014 roku w reżyserii amerykańskiego twórcy Wesa Andersona. Wielokrotnie nominowany i nagradzany, otrzymał między innymi Oscara za najlepszą muzykę filmową, najlepszą scenografię, najlepszą charakteryzację i fryzury a także najlepsze kostiumy oraz 5 innych nominacji.

Źródło ilustracji: filmweb.pl

Dzieło jest natomiast kwintesencją stylu reżysera – nasycone barwy, symetryczna kompozycja kadru oraz momentami nawet ironiczne poczucie humoru. Mamy tutaj również wspaniałe grono aktorskie, między innymi Ralph Fiennes, Willem Dafoe,
Adrien Brody oraz Jude Law.
 

Sam początek filmu jest już z pewnością interesujący, do głównej akcji filmu prowadzi kilka ujęć, kilka linii czasowo-fabularnych, poprzez dziewczynę z książką Grand Budapest Hotel do autora opowiadającego historię powstania owej książki. Następnie przechodzimy do dwóch głównych linii fabularnych filmu – młody autor przybywa do tytułowego hotelu, a właściciel opowiada
mu o jego
relacji z byłym konsjerżem hotelu, panem Gustavem H., co jest głównym wątkiem filmu i fabułą książki.


Źródło ilustracji: film.onet.pl

Elementem języka filmowego, który zamierzam omówić jest sposób prowadzenia kamery – kadry filmowe oraz ujęcia. Jak już wcześniej wspomniałam, Grand Budapest Hotel jako film Wesa Andersona nie jest pozbawiony symetrycznych ujęć, wręcz przeciwnie, królują one na ekranie. W połączeniu z pastelowymi kolorami sprawiają często wrażenie bajki, mamy również ochotę zatrzymać film i po prostu podziwiać piękne kadry.
 
Źródło ilustracji: film.onet.pl
 Często w tych symetrycznych ujęciach kamera ustawiona jest tak, jak gdyby na środku drugiego planu znajdował się kolejny kadr – na przykład pan Gustave i Zero stojący za szybą, podczas gdy na pierwszym planie mamy kucharzy w kuchni, co nadaje trochę magicznego klimatu opowieści i jest ciekawym zabiegiem artystycznym. Kamera w Grand Budapest Hotel jest często bardzo statyczna. W dużej ilości ujęć pozostaje w bezruchu. Często skupia nas na danej sytuacji, dodając powagi i dramatyzmu. Szczególnie bliskie zbliżenia na twarz bohaterów z grą światła są wspaniałe – jak podczas kolacji młodego jeszcze autora z star-
szym już Zero Mustafą lub jazdy Agaty na karuzeli. Wywołują w nas emocje i to ich obraz zostaje z nami na dłużej. Innymi razy
ma to
jednak humorystyczny zabieg, na przykład w momencie ucieczki pana Gustave’a przed policją. Kamera nie rusza za boha-
terem lub goniącymi go policjantami, nie
zmienia swojej pozycji i pozwala nam z dala obserwować całe zajście, co jest pewnym absurdem w kinie, nie do tego jesteśmy przyzwyczajeni. Innymi częstymi ruchami kamery oprócz zbliżeń są oddalenia od postaci
lub sceny, ustawienie
bohatera na środku, lecz objęcie go całego, ruchy o 180 stopni i ruch kamery za daną postacią.

Źródło ilustracji: film.onet.pl
 Grand Budapest Hotel zajmuje miejsce na liście moich ulubionych filmów. Od pierwszych minut zachwycił mnie pod wieloma aspektami. Dobra gra aktorska, omówione już przeze mnie prowadzenie kamery, z pozoru dość prosty scenariusz z wątkiem kryminalnym, potrafiący jednak zaciekawić, muzyka a także piękna scenografia. Dzieło Andersona jest również pewną
odą do czasów, które już minęły i
nigdy nie powrócą – wyrażoną czasem akcji i wynikającymi z niej rzeczami, takimi jak stroje
i zwyczaje ludzi. 


Film z pewnością polecam wszystkim, uważam, że jest ciekawym doznaniem, różniącym się od filmów z ostatnich lat.

         Martyna Nowak, 1a