środa, 3 maja 2017

Czy pomyliliście kiedyś jawę ze snem? Recenzja filmu "Marzyciele"



Czy pomyliliście kiedyś jawę ze snem? Albo ukradliście coś, choć mieliście pieniądze? Czuliście kiedykolwiek
nostalgię? Lub myśleliście, że jedziecie, choć pociąg wciąż stał na stacji? Może po prostu byłam szalona. Może to przez
lata 60. A może byłam po prostu dziewczyną zaburzoną?

Źródło ilustracji: filmweb.pl

Słowa Susanny z „Przerwanej lekcji muzyki” wybrzmiewały w mojej głowie już nie raz, lecz przy oglądaniu „Marzycieli” Bernardo Bertolucciego zupełnie nie mogłam sobie wybić ich z głowy. Podobnie jak wrażenia, że scenariusz filmu został napisany przez koncern tytoniowy, a nie przez Gilberta Adaira. To jednak wcale nie było złym doświadczeniem, ale o tym później. 

„Marzyciele” to dramat z 2003 roku nakręcony na podstawie książki wspomnianego już Gilberta Adaira, który stworzył także scenariusz. Odtwórcami głównych ról są Michael Pitt, Eva Green i Louis Garrel. Film zdobył 4 nominacje na europejskich
festiwalach, lecz żadnej nagrody. Czy słusznie? 

Historia wcale nie jest banalna, choć z pozoru taka właśnie może się wydawać. Mamy rok 1968, amerykański student Matthew przyjeżdża do Paryża. Podczas demonstracji pod Filmoteką Francuską poznaje Isabelle i Theo – nierozłączne rodzeństwo. Całą trójkę łączy miłość do kina, toteż od razu znajdują wspólny język i po dwóch dniach znajomości młody Amerykanin wprowadza
się do domu francuskich bliźniaków. 
Tutaj zaczyna się cała zabawa. 

Źródło ilustracji: filmweb.pl

Czy jest coś lepszego niż adoracja kina w filmie? Tytułowi marzyciele to najwięksi kinomani, jakich widział ówczesny świat – sami tak o sobie mówią. Dlatego właśnie dzieło Adaira przesycone jest odniesieniami do klasyków filmowych; bohaterowie grają w swego rodzaju grę, gdzie odtwarzają ulubione sceny. W pamięć zapadł mi zdecydowanie ich bieg przez Luwr, gdzie pobijają rekord czasowy, ustalony w filmie „Bande à part”. Scena ta jest także niezwykle ważna w kontekście całości filmu, ponieważ to właśnie podczas tego „maratonu” Matthew zostaje oficjalnie zaakceptowany jako część grupy. Od tej pory relacja bohaterów wchodzi na wyższy szczebel, bliźniacy coraz bardziej wciągają Amerykanina w swój beztroski, buntowniczy świat pozbawiony tabu. 

Skoro jesteśmy już przy buncie, zadałam sobie pytanie: czy to na pewno o niego tutaj chodzi? Chociaż wielu krytyków twierdzi,
że tak, dla mnie jest to raczej manifest wolności, który niekoniecznie nazywać należy buntem. Postanowiłam zatem zgłębić psychikę bohaterów, by dowieść swojej tezy i największy problem w analizie sprawił mi Theo. Matthew bowiem jest typowym zagubionym chłopcem, który wraz z rozwojem akcji zaczyna dławić się natłokiem bodźców i wolnością samą w sobie – nie potrafi się odnaleźć
w świecie, który stworzyli dla niego Theo i… No właśnie. Isabelle. Otwarta książka, powielona kreacja trudnej nastolatki - chociaż
wcale nie chcę jej tak nazywać. Robi z siebie (nieco na siłę) trudną do rozgryzienia, lecz jest histerycznym lekkoduchem. Oczywiście ostatnie czego chcemy, to uznawać ją za osobę pozbawioną wartości; dziewczyna ma wiele głębokich przemyśleń i bogatą sferę uczuciową. Jednak czy wszystkie te uczucia należą do niej? Przypatrując się jej miałam wrażenie, że żyje w świecie iluzji, stworzonym przez filmy i swojego brata. Bo tak naprawdę to Theo przez cały czas pociąga za sznurki. Niby walczy o swoje wartości
i wiemy, jakie ma poglądy, ale to wszystko jest tak naprawdę zasłoną. Zastanowiło mnie jego zniknięcie na pewną część filmu – reżyser skupił się na pozostałej dwójce, a biedny Theo zepchnięty został na dalszy plan. Jednak czy to na pewno było zepchnięcie? Moim zdaniem raczej podprogowe zwrócenie uwagi odbiorcy na jego rolę w filmie, która pomimo tego, że w relacjach z pozostałymi bohaterami była niewielka, w kontekście całości wzrasta jednak znacząco. 

Źródło ilustracji: filmweb.pl

Bardzo podobała mi się także scena w wannie, która została mistrzowsko skonstruowana. Kamera patrząca z pozycji „podglądacza”, plecy bohaterów na pierwszym planie. W głębi lustro, składające się z trzech skrzydeł, a w każdym z nich odbicie twarzy marzycieli. Sam motyw lustra, tak bardzo oklepany, został tu wykorzystany w zupełnie nowatorski sposób. W połączeniu z toczoną wcześniej zaciętą dyskusją bohaterów, przeciągnięcie tej sceny i zagranie ciszą stanowią fenomenalną intrygę. Twórcy filmu dają nam moment na refleksję nad wypowiedzianymi przez bohaterów słowami. Paradoksalnie, tę chwilę spokoju przynosi Isabelle, która to przecież zawsze ma iskierki w oczach i stanowi motor napędowy całego filmu. Scena magiczna, niezwykła, zdecydowanie warta uwagi. 

A propos uwagi – aż trudno nie zwrócić jej na tak wszechobecne sceny erotyczne. Niektórzy mówią, że „Marzyciele” w pewnym momencie stają się filmem pornograficznym. Osobiście dosłowność ta nie zaskoczyła mnie – domeną lat 60. było przecież odrzucanie schematów. Lubię mówić otwarcie o tematach tabu. Może dlatego ten film tak mnie oczarował. A może dlatego,
że perwersja scen wcale nie boli tak bardzo, jak mogłoby się zdawać. Mają w sobie urok, który właściwie trudno jest mi określić. Nakręcone zostały tak, aby odbiorca był w stanie poczuć intymną atmosferę wraz z bohaterami – pozycja kamery to zazwyczaj
punkt widzenia jednego z nich, a jej ruchy są powolne, posunę się nawet do stwierdzenia, że erotyczne. To buduje napięcie i stwarza świetną, tajemniczą atmosferę, w którą widz zostaje podświadomie wciągnięty. Ważna w filmie jest także scenografia, chociaż rzecz dzieje się w większej części w domu bliźniaków. Wpływa ona jednak znacząco na postrzeganie świata i psychiki bohaterów, która jest równie brudna i niepoukładana jak miejsce, w którym żyją. Szczerze mówiąc, udziela się to także widzowi. Oglądając film miałam w głowie mętlik, próbowałam ułożyć sobie jakoś to wszystko we własnej rzeczywistości, jednak udało mi się dopiero po chwili głębszej refleksji. 

Warta uwagi w filmie jest także muzyka, która idzie przecież w parze z adorowanym przez bohaterów kinem. W soundtracku odnaleźć można nie tylko takich artystów jak Jimi Hendrix, The Doors, Janis Joplin czy Edith Piaf, lecz także tych mniej znanych, offowych twórców. Całość zdecydowanie pomaga poczuć klimat lat 60. i jeszcze lepiej wejść w świat naszych marzycieli. 

Źródło ilustracji: filmweb.pl

Uwaga, spoiler: jedyną chyba rzeczą, która nie podobała mi się w filmie, było banalne zakończenie. Spodziewałam się czegoś więcej, a to, co zobaczyłam, zepsuło mi nieco całość odbioru filmu. Z jednej strony zakończenie miało pokazać zawód, z jakim spotkał
się Matthew – jego przyjaciele przestali nagle respektować wcześniej wyznawane wartości, zaczęli wierzyć w przemoc. Nastąpiło wewnętrzne załamanie Amerykanina, ale z pewnością dałoby się je ukazać o wiele lepiej niż poprzez chaos wywołany zamieszkami. Scena końcowa została po prostu spłycona i toczyła się za szybko, co być może było zamierzeniem twórców, jednak w ogólnym rozrachunku wcale nie wyszło filmowi na dobre. Powinna zostać wykonana bardziej dostojnie, emocjonalnie, w sposób pasujący
do reszty filmu. 

„Marzyciele” to nie jest film, którego celem ma być ukazanie realiów ówczesnego świata. W ogólnym rozrachunku uważam go raczej za poruszający wiele ważnych tematów i podejmujący dyskusje o absurdzie istnienia i wartości życia samego w sobie. Zadaje widzowi pytanie: dlaczego nasze życie ma być w jakikolwiek sposób ukierunkowane, w dodatku przez kogoś? Sprawia, że człowiek faktycznie zaczyna zastanawiać się nad własną ponurą egzystencją, zaczynając kwestionować wszelkie wyznawane dotychczas wartości. „Marzyciele” to zdecydowanie film godny polecenia, nie tylko ze względu na przekaz, lecz także ze względu na fantas-
tyczne kreacje aktorskie. To oni sprawili, że film jest bardzo przyjemny dla oka nawet największego krytyka filmowego. Znajduje
się na liście moich ulubionych dzieł już od dłuższego czasu i oglądając go po raz -enty wciąż mogę szczerze powiedzieć,
że nie przestaje mnie zaskakiwać. Polecam go wszystkim tym, którzy szukają nowatorskiej, niekonwencyjnej, pozbawionej tabu
i uprzedzeń przestrzeni.


      Anna Bednarek, 1A


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz