czwartek, 27 lipca 2017

Ludzie są solą ziemi

Gold mine. Serra Pelada, state of Pará, Brazil, 1986; źródło: artsy.net
Sebastião Salgado od kilkudziesięciu lat za pomocą swoich fotografii szkicuje przerażającą panoramę piekła. Bieda i cierpienie dotykające całe społeczeństwa, wojny, ludobójstwa, klęski naturalne i katastrofy wywołane przez człowieka – utrwalone w formie pięciu monumentalnych projektów. Temat nigdy nie zostanie wyczerpany, jednak wpływ działalności znanego fotoreportera na nasze rozumienie kondycji człowieka i kultur dotkniętych najgorszymi problemami jest bezsprzeczny. Doskonałym wprowadzeniem w tema-
tykę twórczości Salgado jest natomiast film dokumentalny z 2014 roku pt. „Sól ziemi”.



Źródło ilustracji: film.onet.pl

Kuwait, 1991; źródło: artsy.net
The once-prestigious Jade Maiwan Avenue. Kabul, Afghanistan, 1996; źródło: artsy.net

Choć twórczość Salgado oparta jest w znacznym stopniu na społecznym reportażu przy pomocy odpowiednich środków wizualnych, fotograf wypracował bardzo charakterystyczne techniki „malowania światłem”. Rzeczywistość odtwarza wyłącznie na monochroma-
tycznych, kontrastowych i niezwykle dramatycznych fotografiach, polegając głównie na rzeźbiarskich właściwościach przestrzeni
i światła oraz perfekcyjnym warsztacie kompozycyjnym. W większości prac występuje wysoka rozpiętość tonalna i oświetlenie
o znacznie obniżonym natężeniu, dzięki czemu przesycona czerń przeważa nad srebrnymi światłocieniami. Zaangażowanie ideolo-
giczne wyrażone poprzez subiektywne kadry i niezwykła szczegółowość to kolejne ważne cechy estetyki Salgado, który dzięki unikatowemu stylowi stworzył bardzo spójne, konceptualne cykle.


Boys fleeing from southern Sudan [refugee calm], 1993; źródło: artsy.net
Film syna legendarnego artysty, Juliano Ribeiro Salgado, oraz Wima Wendersa, wybitnego reżysera i fotografa z zamiłowania,
to z pewnością jeden z najważniejszych dokumentów ostatnich lat. Uporządkowany, lecz bardzo nastrojowy portret wybitnego twórcy w połączeniu z prezentacją jego bogatego dorobku kształtują obraz niezwykle przejmujący. Estetykę filmu charakteryzuje jednak zupełnie inna myśl przewodnia od tej, która cechuje fotografie Salgado. Przepełnione szczegółami, skrajnie brutalne obrazy w połą-
czeniu ze skromną oprawą i minimalistyczną narracją tworzą doskonałą przestrzeń do poznania kultur dotkniętych okrutnym cierpieniem oraz pole do refleksji nad najtrudniejszymi problemami społecznymi.


Robert Szymański, 2A

Tekst powstał w ramach realizacji wydarzenia "Dwójkowa Wiosna Fotograficzna".

Blind Woman, Mali, 1985; źródło: artsy.net


Para kochanków, w szaleństwie zanurzonych – recenzja "Romeo + Julia"


Historia Romea i Julii to tragedia spisana przez Williama Szekspira i tym razem wyreżyserowana przez Baza Luhrmanna. Jednak
to nie jest dramat, czy też ekranizacja. Więc czym jest? Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Wielu powiedziałoby, że jest to adaptacja, z czym się zgadzam. Przyjrzyjmy się bliżej temu filmowi.


Źródło ilustracji: www.film.onet.pl
Baz Luhramnn wybrał adaptację co pozwoliło mu na wprowadzenie zmian i modyfikację faktów takich jak czas akcji i miejsce akcji.
Ta rozgrywa się w Werona Beach, czyli na wybrzeżu Florydy, choć można by przypuszczać, że jest to włoska Werona. Czas akcji został przesunięty w XXI w,. na co wskazują samochody czy stroje bohaterów. Kostiumy w tym filmie zostały wykonane świetnie
i nie mam im nic do zarzucenia. Ciekawą sprawą było zamienienie szpad na pistolet,y co unowocześniło akcję, a pojedynki wyglądają
jak żywcem wyjęte z westernów, co na pewno zadowoli widzów. Aktorzy również grają i zachowują się jak w dzisiejszym świecie,
co potwierdza współczesność czasu akcji. Jednocześnie aktorzy grają bardzo emocjonalnie, scenariusz i dialogi są bardzo przery-
sowane, a niektóre sekwencje są nakręcone na granicy kiczu. 


Źródło ilustracji: www.film.onet.pl
W mojej opinii jest to bardzo przemyślany i zamierzony efekt przez który jeszcze bardziej możemy wczuć się w pokręcony i szalony klimat filmu, jednocześnie zdając sobie sprawę z tego z jakim pietyzmem przełożono Szekspira na ekran kinowy. Niektórzy mogą być
takim obrotem spraw zniesmaczeni, lecz w produkcji zdecydowanie można wyczuć jakoby niewidzialną rękę samego angielskiego dramatopisarza. 


Źródło ilustracji: www.film.onet.pl
Leonardo DiCaprio w roli Romea przypadł mi do gustu podobnie jak pozostali aktorzy. Jednak kompletnie zdziwiło mnie zachowanie Merkucja, które zważając na przesłanie tej postaci wypadło śmiesznie. Merkucjo to bohater zabawny, ale tylko w połowie wierny dramatowi. Nie bardzo rozumiem dlaczego mąż Juli płacze nad jego ciałem, gdy ten wyśmiewał go i upokarzał tańcząc w kobiecym stroju. To jeden z tych mocno przesadzonych i niedopracowanych wątków, które często pojawiają się w filmie. Wygląda to tak jakby reżyser kilka razy stracił kontrolę nad szaleństwem panującym w jego dziele. Natomiast Luhrmann postarał się w kwestii scen miłosnych. Najbardziej znana scena balkonowa, która jest wzbogacona cytatami z oryginału, jest jedną z lepszych scen w filmie.

Źródło ilustracji: www.film.onet.pl
Obraz, choć niepowtarzalny, chwilami zabawny, wzruszający i nie odstępujący wprawdzie od dramatu, stał się filmem sensacyjnym opisującym dzieje Romea i Julii na tle sporu rodów Kapuletich i Montekich. Film zdecydowanie nie powinien zastąpić lektury dramatu Szekspira, może być tylko traktowany jako pewna interpretacja sztuki. Bardzo szalona i nowatorska,a przy tym piekielnie pocią-
gająca. Osobiście radzę zapoznać się z oryginałem Wiliama Szekspira, a dopiero potem sięgnąć po tę produkcję.


Mateusz Drewniak, 1A

"TRZECI" LOT ENTERPRISE



„Śmiało kroczyć tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek” to motto wszystkich produkcji spod znaku Star Trek. Kiedy z popiołów serię postanowił wskrzesić znakomity reżyser i scenarzysta J. J. Abrams filmowych odcinków było już dziesięć nie licząc serialów telewizyjnych. Twórca niezwykle udanego"Przebudzenia Mocy" świetnie poradził sobie przywracając tę markę do życia. Abrams
w swoim pierwszym filmie próbował połączyć cechy charakterystyczne serii z kinem akcji. Wielu fanów zastanawiało się, czy nadal mają czego szukać w nowych filmach. W 2013 roku otrzymaliśmy "W ciemności" – film, który podzielił fanów i wielu z nich do nowej historii zraził. Poszedł w stronę efektownego kina akcji, zatracając gdzieś po drodze przesłanie i konwencję klasycznych Star Treków. Mnie ta produkcja pomimo tego przypadła do gustu, ponieważ kontynuowała misję poprzedniego filmu – wprowadzała powiew świeżości jednocześnie starając się nadal być Star Trekiem, tylko w innym, unowocześnionym wydaniu. Jednak kilka lat później
J. J. Abrams zajął się nowymi Gwiezdnymi Wojnami, za co jestem mu bardzo wdzięczny, a stworzenie trzeciej części nowego Star Treka powierzył komuś innemu. Jak się później okazało tym kimś okazał się Justin Lin – twórca kilku części "Szybkich i Wściek-
łych". Oznaczało to, że najpewniej dostaniemy napakowany akcją typowy amerykański film bez puenty. Czy się to sprawdziło?


Źródło ilustracji: www.film.onet.pl
Fabuła "Star Trek: W nieznane" rozpoczyna się podczas pięcioletniej misji statku U. S. S. Enterprise, którego kapitanem jest znany
z poprzednich części James T. Kirk (Chris Pine). Razem z wierną załogą i najlepszymi przyjaciółmi: Spockiem (Zachary Quinto), Doktorem "Bones" McCoy (Karl Urban), Porucznik Uhurą (Zeo Saldana), Montgomery'm Scott'em (Simon Pegg) oraz kilkoma innymi wyrusza w nieznane na z pozoru prostą misję ratunkową. Jednak sprawa się komplikuje, a bohaterowie muszą walczyć o przetrwanie na niezbadanej planecie oraz powstrzymać przerażającego Kralla (Idris Elba).
 

Scenariusz autorstwa Simona Pegga i Doug'a Jung'a jest świetny i mądry. Na ekranie przez cały czas coś się dzieje, a potyczki
i pościgi gonią kolejne. Film nie jest jednak bezpłciowy i głupi, a genialnie zbudowany. Bohaterowie to nie chodzące kukły, które służą jedynie do walki, a prawdziwe istoty z krwi i kości z własnymi problemami, rozterkami, charakterem i uczuciami. Widz otrzymuje więc pełny akcji blockbuster, które cały czas pozostaje jednak w klimacie klasycznego Star Trekiem. Simon Pegg – równocześnie aktor
w filmie jest fanem oryginalnych filmów, więc postanowił powrócić do korzeni. Pierwszy "Star Trek" i "W ciemności" Abramsa wyty-
czył nową ścieżkę dla tej filmowej serii i jednocześnie dał możliwość powrotu do starej konwencji. Ten film JEST Star Trekiem. Mamy tutaj wszystko za co mogliśmy pokochać poprzednie filmy – dyplomatyczne odkrywanie kosmosu, szerzenie pokoju, zawiązywanie sojuszy, ratowanie życia niewinnych i walka z wojną.


Źródło ilustracji: www.film.onet.pl
W produkcji szczególnie podobały mi się sceny początkowe i końcowe, gdzie akcji nie było dużo, natomiast dostawaliśmy świetne rozbudowanie bohaterów i głębsze zarysowanie ich charakterów. Każda postać ma swoje cechy charakterystyczne i swoją prawdziwą naturę, o której wspomniałem wcześniej. Ważnym elementem filmu jest przesłanie, które mówi o tym żeby nie wszczynać konfliktów, wojen, a pokojowo nieść własną kulturę i zachęcać do współpracy. Dodatkowo bardzo uwypuklona jest tu kwestia dziedzictwa i swo-
jego miejsca w świecie. Mamy tutaj rozbitego pomiędzy służbą Gwiezdnej Flocie, a pomocą dla swojej zniszczonej rasy Spocka,
a także Kapitana Kirka, który przez cały czas widzi przed sobą ojca, któremu chce dorównać. Dowódcy proponują mu awans, czego skutkiem na pewno będzie opuszczenie przyjaciół i ukochanego statku Enterprise. Fabuła cały czas trzyma w napięciu, zaskakuje
i jest przeładowana akcją, a jednocześnie skupia się na bohaterach, ich problemach i serwuje nam ciekawe przesłanie. W filmie znajdziemy oszałamiające ilości nawiązań do starych filmów przez trzeba powiedzieć, że "W nieznane" to bardzo udany hołd dla klasycznych filmów.



Źródło ilustracji: www.film.onet.pl
Kolejnymi zaletami produkcji są na pewno efekty specjalne. Film ogląda się bardzo przyjemnie, a efekty nie przeszkadzają i są bardzo realistyczne. Na ekranie nie dostrzegłem, ani jednego plastikowego modelu wykonanego z rzeczywistych przedmiotów,
czy wygenerowanego komputerowo. Na duże brawa zasługuje także scenografia, kostiumy i wszystkie elementy strony wizualnej. Produkcja jest bardzo udana pod tym względem - stroje, krajobrazy, czy pojazdy przyciągają uwagę widza, a sposób w jaki zostały przedstawione jest oryginalny. Genialnie wypada także humor, który nie jest wymuszony i stanowi przeciwwagę dla dramatycznych
i przerażających momentów. Te drugie wypadają równie dobrze i na pewno nie są kiczowate. Montaż też jest świetnie wykonany
i współgra z wyraźnymi i dobrze dopasowanymi do sceny ruchami kamery oraz kapitalnie wyreżyserowanymi scenami akcji. Muzyka Michaela Gicchino od razu urzekła mnie i świetnie pasuje do każdej sceny. Dodatkowo bardzo dobrze spisali się ludzie odpowiedzialni za casting czy zdjęcia. Na szczególną pochwałę zasługuje gra aktorska. Widać, że obsada świetnie bawi się na planie, a każdy aktor przekonująco i naturalnie wciela się w swoją postać. Jest to również zasługa świetnie napisanych postaci oraz dialogów. Bardzo podobało mi się to, że nowemu Star Trekowi nie brak epickości i podniosłości co było bolączką poprzednich filmów. Finałowa scena jest po prostu niesamowita i rzuci was na kolana kiedy tylko ją zobaczycie. 


Źródło ilustracji: www.film.onet.pl
Produkcja przy swoich wielu zaletach ma jedną dość pokaźną wadę. Chodzi tutaj o Kralla – głównego antagonistę - któremu twórcy dali ciekawą, lecz niezbyt oryginalną motywację. Miał przede wszystkim budzić strach i to się zdecydowanie udało, a podczas ostatnich scen z jego udziałem, kiedy dowiadujemy się więcej o jego przeszłości jego historia naprawdę porusza i skłania do refleksji. Krall jest uosobieniem wojny i samego dążenia do konfliktów.

"Star Trek: W nieznane" to film rewelacyjny, który łączy w sobie klimat i cechy starego Star Treka jednocześnie będąc mądrą, inte-
resującą i poruszającą produkcja z ciekawym przesłaniem. Justin Lin podołał zadaniu i choć film jest napakowany scenami akcji
to świetnie podchodzi do rozterek i problemów głównych bohaterów, pogłębia ich charaktery i serwuje nam niezapomnianą przygodę
w nieznanej galaktyce. Abrams odrodził tę markę, nadał jej własny ton i wyprowadził serię na prostą, dając możliwość powrotu
do korzeni. Twórcy podchwycili ten pomysł i widząc w jaki sposób poprowadzono fabułę filmu, cała seria znów stanie się Star Trekiem jakiego znamy i kochamy.

Mateusz Drewniak, 1A

9/10


piątek, 21 lipca 2017

Powrót Mistrza



Siadam na sali. Chcę podczas denerwujących mnie reklam krzyknąć na salę: "Dawać ten film!". A potem: pierwszy napis Star Wars. Pierwszy fragment tak dobrze dla mnie znanej muzyki. Żółte, sunące po rozgwieżdżonym niebie napisy opisujący krótko historię.
A potem zaczęło się. Nareszcie, po wielu latach oczekiwania od momentu gdy zacząłem czytać komiksy, znałem na pamięć każdą sekundę poprzednich 6 filmów do kin trafił VII Epizod najlepszej sagi i uniwersum.  Szczerze: bałem się o ten film, bo tak wiele
od niego zależało – Disney musiał stworzyć produkcję, która zadowoliłaby wszystkich: starych i młodych fanów. Ale spokojnie. "Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy" nie zawodzi i jest w sumie jednym z najlepszych filmów z sagi.


Źródło ilustracji: filmweb.pl
Fabuła opowiada historię dziejącą się 30 lat po VI Epizodzie. Luke Skywalker zaginął bez wieści gdzieś w kosmosie, a na zglisz-
czach dawnego Imperium powstał złowieszczy Najwyższy Porządek pod przywództwem tajemniczego Snoke'a. Natomiast Nowa Republika chce zachować neutralność gdy Ruch Oporu dzielnie walczy z nowym wrogiem.


Scenariusz to jeden z największych atutów filmu, bo stanowi ogromny hołd dla starej, oryginalnej trylogii. Wielu uważa, że przez
to film jest po po prostu jej kopią, lecz ja na seansie bawiłem się wyśmienicie i choć można było dostrzec pewne podobieństwa (jedy-
nie na początku i końcu seansu) to całość według mnie jest bardzo oryginalną historią. Ale właśnie te nostalgiczne elementy podnoszą wartość filmu, no bo jak nie można się cieszyć kiedy na ekran wchodzi rzucający żartami na prawo i lewo Han Solo
czy słynny R2-D2. Po za tym nie można zapomnieć, że J. J. Abrams miał strasznie trudne zadanie do wykonania – stworzyć sequel Star Wars (uwielbianej przez miliony ludzi sagi) w taki sposób, żeby przyciągnąć nowych, młodszych widzów, a także zadowolić starych fanów. Udało mu się to tylko dlatego, że wykorzystał do tego pewne pomysły Georga Lucasa, odpowiednio je zmieszał dodając swoje własne koncepty (których jest swoją drogą bardzo dużo) – dzięki tym zabiegom udało mu się wskrzesić klimat Starej Trylogii. Reżyser i scenarzysta po prostu bał się zrobić jakiś poważny krok naprzód (jak Lucas w prequelach tworząc zupełnie nowy klimat Gwiezdnych Wojen) – Abrams stworzył film bardzo bezpieczny.


Źródło ilustracji: filmweb.pl
Ogólnie rzecz biorąc Przebudzenie Mocy jest swego rodzaju marketingowym mostem pomiędzy tym co znamy w świecie Gwiezdnych Wojen, a tym co przygotował dla nas Disney zupełnie nowym spojrzeniem na te znane uniwersum – pewnym jest,
że kolejne dwa filmy najnowszej trylogii zabiorą nas w zupełnie inne rejony. Warto zaznaczyć, że scenariusz filmu krytykują głównie fani starego, książkowego i komiksowego kanonu Star Wars gdzie pojawiały się przynajmniej kilkakrotnie kolejne "Gwiazdy Śmierci". Również należę do osób uwielbiających stary kanon, ale rozumiem posunięcie twórców i nawet jestem zadowolony, że czerpią z tych bogatych zbiorów. Innym zarzutem skierowanym przeciwko obrazowi jest to, że w sumie nie wyjaśnia żadnej tajemnicy, a wiele rzeczy zostało przedstawione po łebkach – historia jest po prostu niewiarygodna i okrojona. Niestety tacy ludzie nie rozumieją,
że na ten film trzeba patrzeć nie jak na samodzielną produkcję tylko jak na niewielką część tworzącego się na nowo uniwersum oraz
jak na początek nowej historii, która na pewno zostanie rozwinięta w następnych filmach. Należy powiedzieć, że The Force Awakens stanowi swojego rodzaju zawiązanie akcji wszystkich wydarzeń, które działy się na przestrzeni 30 lat. Sama tajemnicza otoczka produkcji tylko działa na jej korzyść, bo zwiększa nasze zainteresowanie, a co za tym idzie oglądamy film strasznie zaintrygowani
i zainteresowani fabułą. Zdecydowanie świetnym zabiegiem jest to, że każdy rozwiązany wątek rodzi 5 następnych. Kolejnymi plusami produkcji, które są związane ze scenariuszem to świetnie napisani główni bohaterowie z krwi i kości, połączeni genialną chemią; kapitalne dialogi oraz wspomniana już tajemnicza atmosfera całej opowieści dzięki której napięcie towarzyszy nam aż do końca. 


Źródło ilustracji: filmweb.pl
Genialnie wypada aktorstwo – szczególnie debiutantka Daisy Ridley w roli pięknej i niezależnej Rey – świetna bohaterka przypo-
minająca młodą Leię; John Boyega w roli Finna – szturmowca dezertera o złotym sercu; Oscar Isaac jako zuchwały pilot Ruchu Oporu Poe Dameron – na naszych oczach rodzi się kolejny, fenomenalny Han Solo; bardzo dobrze wypada też Adam Driver jako Kylo Ren – rozdarty, cierpiący wewnątrz siebie, chcący być tak potężny jak Lord Vader. Ten młodzieniec, a zarazem szaleniec jest teraz obok Anakina Skywalkera jednym z moich ulubionych antagonistów. Warto wspomnieć także o niezwykłym i przerażającym Snoke'u, w którego wcielił się znany ze swoich umiejętności grania w technice motion capture Andy Serkis. Inni aktorzy, czyli Harrison Ford
ze swoim ciętym dowcipem, Mark Hamill z niesamowitym spojrzeniem, Peter Mayhew obrośnięty futrem czy św. p. Carrie Fisher
z nową fryzurą i stanowiskiem to po prostu klasa światowa, która udowadnia, że mimo podeszłego wieku nadal może świetnie grać.
Nie można zapomnieć o nowym robocie, czyli zabawnym, świetnie przedstawionym i zbudowanym BB-8, który nie na darmo bierze duży udział w marketingu. Całą obsadę i ekipę można opisać w jeden sposób – zdeklarowani i ogromni fani Gwiezdnych Wojen – widać to po tym jak aktorzy grają – oni naprawdę chcą być częścią tego uniwersum, a sama możliwość uczestnictwa w tym wszystkim przyprawia ich o łzy radości. 


Zdecydowanie nie można oderwać wzroku od ekranu podczas niesamowitych scen akcji – na ziemi (finałowy pojedynek na miecze świetlne jest nieziemski) i w powietrzu (bardzo efektowne natarcia X-Wingów). Na szczególną pochwałę zasługuje decyzja o zasto-
sowaniu balansu pomiędzy klasycznymi, a komputerowymi efektami specjalnymi – obie formy są wyśmienicie zrealizowane, praktyczne efekty sprawiają, że świat jest namacalny i bardziej realistyczny. Natomiast postaci, pojazdy, czy krajobrazy wygene-
rowane w CGI to szczyt możliwości tej technologi. Należy wspomnieć także o wspaniałym humorze, kostiumach, przepięknej, przyspieszającej bicie serca do prędkości światła muzyce autorstwa Johna Williamsa, genialnej choreografii oraz dramatyzmie
tak świetnie zagranym, połączonym ze niesamowitymi zwrotami akcji. Do tego dochodzi jeszcze wybitny montaż, który nie pozwala ani na chwilę poczuć znudzenia. 


Źródło ilustracji: filmweb.pl

Bardzo chwalę tę produkcję, ale nie można ukryć faktu, że posiada ona wady. Przede wszystkim jest to niewykorzystany potencjał kilku bohaterów. Takie postaci jak Poe Dameron czy Phasma nie dostały odpowiednio dużo czasu ekranowego. Wielka szkoda,
że twórcy nie zdecydowali się dostatecznie rozwinąć wątku politycznego – pomimo tego, że jest istotny dla rozwoju odległej galaktyki, postanowiono go nie pogłębiać. Można zrozumieć ich decyzję, ponieważ „Przebudzenie Mocy” to po prostu film przygo-
dowo-awanturniczy, gdzie najważniejsza jest historia mała i bohaterowie, a wielkie sprawy galaktyki są tylko tłem i pretekstem
do pokazania tej opowieści, skrzyżowania pokoleń oraz (tak jak młodzi bohaterowie oraz nowi fani na sali kinowej) wejścia w tej bogaty i przepiękny świat. Pod tym względem VII Epizod nie zawodzi jednak nie obyło się bez potknięć i niedociągnięć. Mimo tych kilku wad, „Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy” to istne arcydzieło trzymające w napięciu do końca. Produkcję oglądałem z bijącym jak szalone sercem, a w duchu wrzeszczałem z radości, że ten film mnie nie zawiódł i jest tak niesamowity, rewelacyjny
i spektakularny. Brak mi słów, które opisałyby bardziej to co czuję. A widząc na horyzoncie kolejne filmy, masą świetnych książek
i komiksów nareszcie mogę zaufać Disney'owi, pamiętając, że wie co robi. Tak jak zaufałem J. J. Abramsowi, że nie zawiedzie
i stworzy przygodę, na którą czekałem od wielu, wielu lat.


Mateusz Drewniak, 1A


wtorek, 4 lipca 2017

Skyfall


"Nazywam się Bond, James Bond"



Te słowa mogliśmy usłyszeć już wiele razy. To coś w stylu oficjalnej wizytówki agenta 007. Dlaczego teraz przywołuję te słowa? Niedawno w sieci ukazały się wiadomości związane z kontynuacją serii. Dlatego warto obejrzeć tą część przygód Bonda i odświeżyć wspomnienia.

"Skyfall" to film pełen świetnych scen akcji, gry aktorskiej czy fabuły. W tym dziele obserwujemy upadek i powstanie słynnego agenta Jamesa Bonda. "Zmartwychwstały" Bond jest pełen nawiązań do poprzednich filmów z jego udziałem. Ale czy jest to ten sam Bond, którego mieliśmy już okazję poznać wsześniej? No cóż chyba tak. Wielu fanów zniechęcił do oglądania nienajlepszy "Quantum
of Solace," jednak powinni obejrzeć "Skyfall".



Źródło ilustracji: film.onet.pl
 "Skyfall" to coś na wzór filmu "Mroczny Rycerz powstaje", w którym to Batman musi podnieść się i unicestwić tych, którzy zniszczyli mu życie. Jednak nie jest to ten sam bohater. Bond to Bond – agent Jej Królewskiej Mości, twardy, zimny, ale czasem potrafiący okazać uczucia. Opowieść w głównej mierze skupia się na M - szefowej Bonda. Wreszcie ma ona coś więcej
do roboty niż tylko wypominanie 007 kolejnych nieudanych misji czy serię zabójstw popełnianych bez potrzeby. M ma pewne powiązania z Silvą (głównym antagonistą) i przez to bierze czynny udział w całej opowieści. Judi Dench znów bardzo dobrze odegrała rolę surowej szefowej, która musi sobie radzić z problemami MI6 i kierowaniem tym angielskim wywiadem. Daniel Craig grający 007 spisał się wyśmienicie. Jak i pozostała część ekipy.

Sceny akcji są dobrze nakręcone, świetnie ujęte, krajobrazy wyjątkowo przyciągają uwagę widzów, dialogi intrygują, a muzyka genialnie wpasowuje się w każdą scenę. W Skyfallu nie brakuje pościgów, walk na pięści czy strzelanin, jednak to, co napędza film, to fabuła. Czarny charakter jest tajemniczy, nie wiemy o nim zbyt wiele na początku, a gdy się pojawia to jeszcze bardziej nas intryguje. 


Źródło ilustracji: film.onet.pl
Kolejnym asem 007 jest powrót do korzeni i wiele nawiązań do poprzednich części. Powraca kwatermistrz Q, ale Bond nie dostaje
od niego super gadżetów czy innych zabawek. Dostaje tylko pistolet i nadajnik. To się nazywa nowoczesność i jak powiedział Q – "Oczekiwałeś wybuchającego długopisu? Już się w to nie bawimy." 


Kobiety Bonda występujące w filmie są takie jak zawsze - skryte, często boją się antagonisty Jamesa Bonda, czasem zdradzają
i często prowadzą agenta w ślepą uliczkę albo pułapkę. 


Czy można zatem powiedzieć coś złego o "Skyfallu"? Trochę tak. Jeżeli nie lubicie Daniela Craiga to raczej was ten film nie przekona do tego aktora. Według mnie wszyscy odtwórcy słynnego szpiega wnieśli coś nowego do serii i osobiście każdego lubię. Część widowni może też nie zachęcić mroczny klimat filmu, którego nie można było zobaczyć w Bondach Rogera Moora, czy Seana Connery. 

Źródło ilustracji: film.onet.pl
 Mimo to, "Skyfall" to jeden z najlepszych filmów o przygodach agenta Jej Królewskiej Mości. Stanowi powrót do korzeni, posiada wiele wspomnień, buduje odrodzonego Bonda równocześnie będąc bardzo dobrym filmem akcji ze znakomitą intrygującą fabułą. Status 007 pozostał nietknięty, seria znów jest na dobrej ścieżce, a sam szpieg pokazuje klasę. James nie mógł dostać lepszego prezentu na 50 urodziny niż "Skyfall". Ukłony dla reżysera Sama Mendesa.

Mateusz Drewniak, 1A


2001: Odyseja Kosmiczna



Film „2001: Odyseja Kosmiczna” w reżyserii Stanleya Kubricka jest dobrze znany ze swojej intrygującej fabuły i świetnych ujęć,
co sprawiało, że chęć obejrzenia go chodziła za mną od dłuższego czasu. Żałuję, że tyle zwlekałam i zobaczyłam go dopiero teraz. Został on nakręcony w roku 1968, a w głównych rolach obsadzono Gary’ego Lockwooda i Keira Dullea, którzy wcielili się w postacie pilotów statku kosmicznego i naukowców, którzy kierują się w stronę Jupitera.


Źródło ilustracji: film.onet.pl
 Film składa się z czterech, na pierwszy rzut oka niezwiązanych ze sobą części jednak każdą z nich łączy tajemniczy, czarny monolit. „2001” ukazuje również ewolucję człowieka, sztuczną inteligencję i jej próby przejęcia kontroli nad człowiekiem.

Dzieło to wyróżnia się pod wieloma względami. Dobór muzyki i jej połączenie z wyjątkowymi, świetnie skadrowanymi obrazami sprawił, że Odyseja Kosmiczna jest dla mnie dziełem wyjątkowym. Twórcy szczególnie skupili się również na dokładnym i trafnym przedstawieniu fizyki w kosmosie (o czym tak wiele filmów zapomina i pomija podstawowe zasady jednej z ważniejszej części jakiegokolwiek filmu osadzonego w przestrzeni kosmicznej!).



Źródło ilustracji: film.onet.pl
Można powiedzieć, że najważniejszym i najbardziej dopracowanym elementem tego filmu – poza fabułą i muzyką – są efekty wizu-
alne. Bardzo urzekła mnie estetyka przedstawianych obrazów i dwa sposoby prowadzenia kamery. W większości ujęć Kubrick zachowuje wręcz idealną symetrię, co często przewija się w reżyserowanych przez niego filmach. Uwaga widza skierowana jest
przez to na środek kadru, zazwyczaj wypełnionego kontrastowym do głównego obiektu kolorem. Futurystyczne, oszczędne w kolorach wnętrza statków kosmicznych i surowość barw Kosmosu tylko pomagają w nakierowaniu naszego wzroku na właściwe miejsce. Każda klatka z Odysei Kosmicznej została skonstruowana z ogromną uwagą i skupieniem.Kubrick był perfekcjonistą,
co zdecydowanie widać w jego filmach. Idealna symetria ukazywanych scen oraz świetny dobór kolorów i światła pokazują jaką
wielką uwagę przykładał on do samego wyglądu sceny. 


Źródło ilustracji: film.onet.pl
2001: Odyseja Kosmiczna jest znana również z doskonale dobranej muzyki, która umiejętnie steruje naszymi uczuciami. Świetnym przykładem takiego manipulowania jest sam początek filmu. Przez pierwsze trzy minuty wpatrujemy się w pusty ekran. Jedynym bodźcem jaki otrzymujemy jest narastająca muzyka, która sama w sobie wywoływała we mnie niepokój. Ścieżka dźwiękowa filmu składa się ze znanych nam utworów, w szczególności „Also sprach Zarathustra“ Straussa, która przeszła do historii jako „ta muzy-
ka z filmów o kosmosie“. Kubrick idealnie dobiera klasyczne utwory, które zasieją w nas niepokój, zaciekawią nas, lub zwrócą uwagę na podniosłość sytuacji lub obrazu. Możemy usłyszeć utwory twórców takich jak Strauss i Ligeti, które wspaniale oddają charakter filmu. Użycie ciszy również wzbudza mój podziw.



Źródło ilustracji: film.onet.pl
Cisza stanowi wyraźny kontrast dla nielicznych dialogów, które pojawiają się niezwykle rzadko i dzięki temu treść wypowiadanych kwestii mają w sobie moc. Film cichnie również gdy widzimy głównych bohaterów w przestrzeni kosmicznej, co bardzo przypadło
mi do gustu – wiele filmów bowiem popełnia błąd i ukazuje dźwięk w kosmosie. Manipulacja uczuciami widza poprzez muzykę –
lub jej brak – jest doprowadzona tutaj do perfekcji. Zapełnienie ujęć muzyką skłania nas do samodzielnego interpretowania tego,
co widzimy, lub większym skupieniu się na pokazywanych obrazach w przypadku jej braku. 


Źródło ilustracji: film.onet.pl
 Zadziwiającym jest jak bardzo otwarty do interpretacji jest cały film. Wiele rzeczy, nie tylko zakończenie, pozostaje niewyjaśnione. Zagadka tajemniczego monolitu, związek wszystkich czterech części, ukryta fabuła i zakończenie – to wszystko musimy sami wywnioskować i zrozumieć w trakcie oglądania – nikt nie poda nam odpowiedzi na tacy. Sam Kubrick powiedział że jeśli widz
od razu wszystko zrozumiał, film nie jest dobry. Nie chciał tłumaczyć ukrytych znaczeń scen, chciał zmusić innych do własnego interpretowania filmu. Odyseja Kosmiczna sama wyjaśniająca swoje zagadki nie byłaby taka fascynująca. Byłaby tylko kolejnym filmem o którym zapomina się po paru dniach, bez głębszego zastanowienia. Myślę, że dzieło tak niezwykłe jak to zostanie w mojej pamięci na dłużej oraz wciąż będzie mnie intrygować i zachwycać.


Lidia Tarłowska, 1A


czwartek, 29 czerwca 2017

Koniec Ery Craiga



"The dead are alive". To hasło przewodnie 24 filmu o agencie Jej Królewskiej Mości pod tytułem "Spectre", w naszym pięknym języku to: WIDMO. Tak na marginesie to jestem trochę zawiedziony, że nie zostało to jednak przetłumaczone. SPECTRE jest to tajna organizacja, która pojawiała się w klasycznych Bondach, a jej szef – Blofeld był od zarania dziejów nemezis 007. W najnowszym filmie James Bond (Daniel Craig) znów wpadnie na trop WIDMA i znów zetrze się z Blofeldem. Wiązałem wielkie nadzieje z tą produkcją. Po 3 filmach z Craigiem, które były wręcz wypełnione po brzegi bardzo ponurą i poważną atmosferą to wreszcie pojawiła się okazja na powrót Bonda zza grobu. Czy to się udało? No cóż, głosy wielu recenzentów są bardzo podzielone.


Źródło ilustracji: film.onet.pl
Film jest ogromnym hołdem dla wszystkich poprzednich części cyklu. Pojawia się masa nawiązań i puszczania oczek do fanów serii. Ja też się do nich zaliczam. Dlatego byłem zachwycony z np. świetnej sekwencji otwierającej ("Tylko dla twoich oczu" i "Żyj i pozwól umrzeć"), scenami w Alpach ("W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości"), genialnie poprowadzonymi rozmowami Q i 007 (prawie wszystkie części), powrót małej acz satysfakcjonującej ilości gażetów, walką w pociągu ("Pozdrowienia z Rosji"), świetnie nakrę-
conym i przemyślanym pościgiem w Rzymie, czy pojawienia się białego kota Blofelda. Jest to tylko kilka przykładów, a zaręczam,
że jest ich więcej. Produkcję ogląda się bardzo przyjemnie i luźno, co na pewno można zaliczyć na plus. Całkiem dobrze wypada sam scenariusz, który nie tylko łączy całą sagę Daniela Craiga w roli 007, co jest zabiegiem idealnym, ale daje także pole do popisu nowym postaciom: choćby Madeleine Swann (Lea Seydoux), Hinxowi (Dave Bautista), czy C (Andrew Scott) oraz starym znajomym – nareszcie M (Ralph Fiennes), Q (Ben Whishaw), Moneypenny (Naomie Harris) oraz Tanner (Rory Kinnear) mają coś więcej do powie-
dzenia i odgrywają dużą rolę w jednym z wątków filmu. Słyszałem różne opinie, że aktorzy nie wywołują emocji i, że w sumie to grają tylko dla pieniędzy. Muszę się z tym nie zgodzić. Bo chyba każdy aktor chciałby zagrać w tej kultowej serii, a kiedy widzę uśmiech Daniela Cragia, czy stojących nad stołem ze spluwami M i 007 to po prostu jestem w siódmym niebie. Większość aktorów gra bardzo dobrze choć muszę przyznać, że talent Monici Bellucci został po prostu zmarnowany. Gra ona tylko w kilku scenach, które można
by usunąć z filmu i nic on na tym by nie ucierpiał. Głównego antagonistę perfekcyjnie zagrał Christoph Waltz, natomiast muszę
się trochę przyczepić do samego Daniela Craiga, który nie jest wcale znudzony rolą Bonda, a tylko jej ponurą częścią. Kiedy gra tradycyjne bondowskie sceny to wywołuje uśmiech na twarzy każdego. On ma już dość takiego Bonda jakiego musiał grać przez
3 filmy. Bardzo dobrze, że "Spectre" idzie w trochę inną stronę. Ale ogólnie rzecz biorąc to dobrze, że ta produkcja to ostatni film Craiga z tej serii, bo widać, że przejadł mu się ponury klimat współczesnego Bonda – tak samo jak mi. 


Źródło ilustracji: film.onet.pl
 Genialnie wypada jednak muzyka, efekty specjalne, kostiumy, świetne ujęcia kamery (kamerzystą jest Polak, Łukasz Bielan!),
czy montaż. Należy pochwalić także niesamowite sceny akcji, pościgi (świetnie wypadają sceny na ulicach Rzymu) oraz wyczekiwany przeze mnie humor, który trochę ratuje sytuację.

Do tych słabszych elementów należy zaliczyć niefortunne zakończenie. Choć finał produkcji pasuje do zakończenia Ery Daniela Craiga i jego Bonda to trzeba zaznaczyć, że Spectre nie jest końcem serii o słynnym szpiegu. Ciekawe jak teraz będzie kontynu-
owana
saga. Cały film ma jeden wielki problem - stara się być klasycznym Bondem jakiego znamy z filmów z Rogerem Moorem czy Seanem Connerym, ale twórcy wyraźnie bali się zrobić z tego widowiska naprawdę tradycyjnego filmu o przygodach "Agenta
Jej Królewskiej Mości". Znowu jest obecny ponury i poważny charakter, o którym już wspomniałem, ale należy powiedzieć, że zajmuje pół czasu trwania produkcji. Niestety twórcy dali się omamić wizją dzisiejszego kina. Ale co z tego skoro dzień po premierze sala, w której oglądałem film była prawie pusta. To świadczy o tym, że ludzie nie chcą oglądać Bonda jako ponuraka.



Źródło ilustracji: film.onet.pl
"Spectre" to film bardzo nierówny. Raz stara powrócić do korzeni serii, a raz staje się bardzo poważną i ponurą produkcją. Sądziłem, że uda się odrodzić serię w duchu klasycznych Bondów. Jednak podjęcie ostatecznej decyzji o ocenie jest trudne, bo to nadal bardzo dobrze zbudowana i świetnie poprowadzona produkcja, na której bawiłem się cudownie, choć pojawiło się zdecydowanie za mało tradycyjnych elementów. Przez ten fakt na pewno nie wystawię temu filmowi najwyższej noty. Niestety nie jest to arcydzieło. Potrafię zrozumieć, że James potrzebował jakiegoś odświeżenia w postaci filmów z Craigem i według mnie było to nawet potrzebne. Jednak
ja czuję już przesyt. Podczas seansu porównałem współczesnego Bonda z tym klasycznym. Muszę powiedzieć, że Daniel Craig poradził sobie o wiele lepiej w tej drugiej roli. Sceny z poważnym Jamesem nie były już tak przekonujące jak w Skyfall, czy Casino Royale. To chyba mówi samo za siebie.



Źródło ilustracji: film.onet.pl
Trzeba oddać producentom, reżyserowi i całej ekipie, że przynajmniej spróbowali nagrać klasyczny film o Jamesie Bondzie. Muszę
to powiedzieć: agent Jej Królewskiej Mości powinien zakończyć erę ponurego patrzenia na świat i wrócić na utartą ścieżkę, którą zapoczątkowano w "Doktorze No". Trzymam kciuki za wszystkich odpowiedzialnych za 25 część sagi. Niech tylko wezmą sobie
do serca błagania milionów fanów. Bo James Bond to ikona popkultury, którego filmy stanowiły osobny gatunek kina szpiegowskiego
i kina akcji. Czy w nowym Bondzie "Umarli żyją" naprawdę? Nie do końca. Ale mam nadzieję, że stary, dobry James Bond powróci. Musi...

8/10

Mateusz Drewniak, 1A



Jak feniks z popiołów



Jest rok 2016. Machina Disney'a ruszyła pełną parą, a do kin wchodzą nowe, ekscytujące „Gwiezdne Wojny”. „Rogue One: A Star Wars Story” to drugi film nakręcony „za rządów Disney’a”.


Źródło ilustracji: starwars.com
Pierwszym było oczywiście „Przebudzenie Mocy”, czyli VII Epizod gwiezdnej sagi. Według mnie był to kapitalny film, którego zadanie (w pełni spełnione z nawiązką) polegało na rozpoczęciu zupełnie nowego etapu w historii uniwersum „Gwiezdnych Wojen”, a także odrodzeniu tego uniwersum niczym feniksa z popiołów. Oczekiwałem świetnego widowiska, które będzie wielkim hołdem do starych filmów oraz solidnym fundamentem pod kolejne, nawet niezwiązane fabularnie z VII Epizodem produkcje. „Przebudzenie Mocy” spełniło moje oczekiwania całkowicie dodając do tego emocjonującą historię, świetnych bohaterów i ogromną ilość innych powodów do zachwytu. Oczywiście film miał kilka wad – nie poświęcił czasu wszystkim bohaterom, prawie całkowicie pominął świetnie zapowiadający się wątek polityczny i przeszarżował dając nam kolejną Gwiazdę Śmierci (Bazę Starkiller). Film wpasowywał
się jednak doskonale w schematy całej sagi, będąc niezwykłą, uniwersalną opowieścią o walce dobra ze złem i odnajdywaniu
przez bohaterów swojego miejsca w świecie. Dodawał także dużo oryginalnych, lub zaczerpniętych ze starych książek i komiksów, pomysłów.


Źródło ilustracji: starwars.com
Disney, a właściwie nowy skład Lucasfilmu na czele z Kathleen Kennedy postanowił nadać wszystkim książkom, komiksom i grom (tworzącym tak zwany stary kanon) status Legend i zacząć budować historię uniwersum Star Wars od nowa. Decyzja była i jest nadal bardzo kontrowersyjna jednak ja opowiadam się za zwolennikami pomysłu, ponieważ Legendy nadal można czytać, a nowi twórcy mogą spokojnie z nich korzystać wymyślając swoje własne historie. Dodatkowo już od dawna trzeba było zrobić porządek
z chaotycznymi historiami, bo wszystko zaczęło wymykać się spod kontroli. Kennedy zapowiedziała także rozpoczęcie kręcenia (poza kolejnymi 3 epizodami) tak zwanych spin-offów, czyli osobnych, zamkniętych opowieści ze świata „Gwiezdnych Wojen”.
Jest
to kolejny kontrowersyjny zabieg, ponieważ zwykli widzowie mogą pogubić się w filmach nie będących częścią „zwykłej” sagi.
Na nową produkcję z logiem Star Wars szedłem z dość mieszanymi emocjami, ponieważ obawiałem się, że zupełnie nowa konwencja może się nie sprawdzić. Nie macie pojęcia jak bardzo się myliłem.

„Rogue One: A Star Wars Story” opowiada historię grupki rebeliantów połączonych wspólną misją wykradnięcia planów pierwszej Gwiazdy Śmierci. Produkcja bezpośrednio poprzedza wydarzenia z najstarszego filmu Star Wars, czyli „Nowej Nadziei”. Fabuła,
choć wydaje się niezbyt oryginalna, a niektórzy hejterzy najchętniej ponarzekaliby na kolejne już pojawienie się Gwiazdy Śmierci
to nie można się dać zwieść – historia jest opowiedziana fenomenalnie i przykuwa uwagę widza. Reżyser Gareth Edwards („Godzilla”) oraz scenarzyści Chris Weitz i Tony Gilroy zadbali o to, aby film był oryginalny i zaskakujący. Konwencje kina wojennego i szpiegow-
skiego łączą się z pięknie przywróconym klimatem starej sagi „Star Wars” co daje kosmiczny efekt. Choć pomysły są zupełnie inne to czujemy, że to „Gwiezdne Wojny” jakie znamy i kochamy. Znów mamy walkę dobra ze złem, jednak jest to film zdecydowanie inny niż reszta epizodów. Po skierowanym do szerokiej publiki, mającym przyciągnąć nowych jak i starych fanów, „Przebudzeniu Mocy”; Gareth Edwards – osobiście Star Warsowy nerd – postanowił nakręcić film skierowany przede wszystkim do oddanych sympatyków. Oczywiście nie twierdzę, że przeciętny widz nie będzie wiedział co się dzieje, ale to właśnie starzy, oddani fani (tacy jak ja) wyłapią masę smaczków, nawiązań do Legend czy połączą różne sprytnie wplecione w historię wątki. 


Źródło ilustracji: multikino.pl
Reżyser spisał się wyśmienicie gdyż doskonale czuje jak powinno kręcić się filmy ze świata „Gwiezdnych Wojen” przy jednoczesnym wprowadzeniu świeżych elementów. W jego pracy świetnie pomogli mu scenarzyści, a w ostatecznym rozrachunku stworzyli mocno rozwijającą uniwersum historię, fabularnie spójną i emocjonującą, ze świetnymi dialogami, postaciami, narracją no i genialną chemią między bohaterami. To właśnie oni tak jak w „Przebudzeniu Mocy” czy pozostałych epizodach są na pierwszym planie. Na samym początku zaczynamy poznawać większości z nich; ich zawód, sytuację wyjściową, charaktery i lekko zarysowaną przeszłości.
Są to bohaterowie z krwi i kości, wzbudzają ogromną sympatię widza. Fenomenalnym pomysłem jest wprowadzenie wielu nowych
lub znanych postaci drugo i trzecioplanowych, które wzbogacają historię i świetnie łączą ją z „Nową Nadzieją”. Oczywiście fani wyłapią masę smaczków i mrugnięć oka, które dotyczą właśnie legendarnych bohaterów, miejsc, motywów czy wątków.

Najbardziej interesującym zabiegiem jest jednak zaprezentowanie bohatera zbiorowego – rebeliantów – od zwykłych żołnierzy po senatorów i dowódców wojskowych. To historia o Rebelii jakiej jeszcze nie znacie. Nie ma już tutaj wesoło strzelających buntowników jak to miało miejsce w starej trylogii. Te istoty mają na swoim sumieniu wiele grzechów, tak straszliwych, że nie potrafią sobie z nimi poradzić. Reżyser pokazuje ich motywacje i działania dając nam jednoznaczny komunikat: „Rebelia nie jest taka święta jak wam
się wydaje”. Najlepsi są jednak nasi główni bohaterowie. Na szczególną uwagę zasługują Cassian Andor (Diego Luna) – agent rebelii, Jyn Erso (Felicity Jones) oraz Chirrut Îmwe (Donnie Yen). Cassian to postać niezwykle tragiczna i daleka od jednowymiarowego przedstawienia. Bohater musi zmagać się z własny sumieniem, a także często złymi rozkazami od dowódców. Jego walka trwa bardzo długo. Ciekawa osobowość, motywacje i przeszłość bohatera bardzo mnie zainteresowały i chętnie dowiedziałbym się o nim więcej w książkach i komiksach. Jyn Erso to kolejna intrygująca postać, zdeterminowana w swojej misji. Jej interakcja i chemia między pozostałymi członkami załogi wypadają niezwykle przekonująco. Sprawa ma się jeszcze inaczej jeśli chodzi o Chirruta, czyli niewidomego mnicha wierzącego w Moc. Spojrzenie na siłę Jedi jak na religię jest świeże i intrygujące. Oczywiście w filmie pojawia się największy antagonista w historii kina, a jego występ jest fenomenalny, jednak Rogue One to przede wszystkim historia małych ludzi dokonujących wielkich rzeczy dzięki poświęceniu, waleczności i odwadze bez pomocy wielkich rycerzy Jedi. 


Nowy przeciwnik - dyrektor Orson Krennic (Ben Mendelsohn) jest niebezpieczny i bardzo charyzmatyczny. Nie można zapomnieć
o przeprogramowanym imperialnym droidzie K-2SO, który w zabawny sposób rozładowuje atmosferę. Jego czarnego humoru nie można porównywać z postacią Hana Solo, ale droid wypadł naprawdę dobrze jako comic relief. Sami aktorzy dają z siebie wszystko,
a ich role wypadają bardzo przekonująco. W ostatnich scenach byłem pod ogromnym wrażeniem pracy aktorów, bo takiego emocjonalnego grania mimiką jeszcze nigdy nie widziałem (nie licząc Haydena Christensena). Swoją drogą, postacie w tym filmie można porównać do kilku bohaterów z Legend co mnie bardzo cieszy, a sposób opowiadania historii od razu przywodzi mi na myśl książki i komiksy uzupełniające luki między filmami. 


Źródło ilustracji: film.onet.pl
Na pochwałę zasługuje także kapitalna warstwa audiowizualna. Podobnie jak w „Przebudzeniu Mocy” został zachowany balans pomiędzy praktycznymi, a komputerowymi efektami specjalnymi. Świat jest namacalny i pięknie skonstruowany, a kostiumy, broń, krajobrazy, pomieszczenia bardzo szczegółowe, przyciągające oko i świetnie zrobione. Widać brud i czuć trudne czasy Imperium;
od razu wiemy, że stawka jest wysoka, a niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku. Na pochwałę zasługuje także muzyka skomponowana przez Michaela Giacchina. To pierwszy film „Star Wars”, przy którym bezpośrednio nie maczał palców John Williams. Nowy kompozytor poradził sobie całkiem dobrze, przerabiając znane motywy i dodając wiele od siebie. Choć muzyka pasuje
do każdej sceny i nie psuje klimatu to wydaje mi się, że kompozytora stać było na więcej.

Natomiast montażyści, spece od choreografii, operatorzy kamery i wszyscy pracownicy na planie poradzili sobie świetnie. Film jest dynamiczny i spokojny kiedy trzeba, różnorodny, bardzo ładny i przyciągający. Nie ma wielu scen kręconych z ręki, ale kiedy już
się taka pojawi to wygląda to dobrze. Gareth Edwards doskonale wie jak wzbudzać w widzu emocje, jak doprowadzać do płaczu,
jak go rozbawić i jak rozradować genialnie nakręconymi i trzymającymi w napięciu scenami akcji. Ostatnie pół godziny produkcji
to czysty majstersztyk filmowej kuchni w najlepszym wydaniu. Pięknie nagrane sceny w kosmosie i na lądzie zapierają dech
w piersiach, a fenomenalne zakończenie aż prosiło się o oklaski.

Wszystkie te zalety nie świadczą o braku wad czy jakichkolwiek problemów. Pierwszą, poważniejszą jest zbyt chaotyczny początek
i wprowadzenie ogromnej ilości wątków na raz. Skaczemy po różnych planetach nie mogąc w zasadzie skupić się na całości. Widz czuje się zdezorientowany, a natłok wprowadzonych wątków może powodować lekkie zawroty głowy. Miałem poczucie zagubienia
i brakowało mi wolniejszego prowadzenia akcji, jak miało to miejsce w „Przebudzeniu Mocy”. Właśnie w tej pierwszej części filmu
jest bardzo dużo skrótów fabularnych, które nie do końca się udały, ponieważ miałem wrażenie jakbym został wrzucony w środek opowieści. Z tego powodu na samym początku czułem się nieco zniechęcony. 


Źródło ilustracji: film.onet.pl
Przeszkadza mi także wprowadzenie zbyt dużej liczby postaci do jednego filmu, ponieważ nie mamy dostatecznie dużo czasu,
aby je docenić i w pełni im kibicować. Oczywiście bohaterowie wzbudzają emocje, ale można było przeznaczyć więcej czasu
na ich rozbudowanie. Postać Madsa Mikkelsena choć intrygująca nie otrzymuje wiele czasu ekranowego, a co za tym idzie wybitny aktor znów nie ma większej roli do odegrania. Szkoda, że tak się stało ponieważ chciałbym dowiedzieć się o nim czegoś więcej, szczególnie, że jest to bohater bardzo ważny fabularnie. Za mało czasu poświęcono również głównemu antagoniście, czyli Orsonowi Krenniocowi, który choć charyzmatyczny i na pewno niebezpieczny jest postacią trochę niewykorzystaną, o której nie wiemy prawie nic. Boli mnie także fakt usunięcia z filmu ujęć zaprezentowanych w zwiastunach, ponieważ były to sekwencje bardzo interesujące.

Mimo wszystko „Rogue One: A Star Wars Story” to dowód na to, że Przebudzenie Mocy było tylko początkiem i solidnym funda-
mentem, na którym będą budowane kolejne filmy nawet te niezwiązane z nim fabularnie. Disney potrzebował kredytu zaufania
od publiczności, żeby dać zielone światło temu projektowi. To film zupełnie inny niż pozostałe obrazy z sagi, bardzo dojrzały, zadający poważne pytania i skierowany do starszego fana. Gareth Edwards stworzył produkcję rewelacyjną; łączącą w sobie
stary klimat „Gwiezdnych Wojen” z zupełnie nowymi pomysłami i oryginalnymi rozwiązaniami. Konwencje filmu wojennego
i szpiegowskiego wprowadzają powiew świeżości i ostatecznie przekonałem się do działań Disney’a.

To uniwersum odrodziło się jak feniks z popiołów, a „Rogue One” potwierdził, że za sterami stoją właściwi ludzie. Film z pewnością zasługuje na wysoką notę. Zachwycił mnie poważnym i mrocznym klimatem oraz swoją odmiennością od pozostałych filmów „Star Wars”. Twórcy sprostali zadaniu jednak nie uniknęli mniejszych i większych potknięć, które psują prawidłowy odbiór produkcji. Mimo to, podczas oglądania napisów końcowych stwierdziłem, że właśnie obejrzałem jeden z najlepszych filmów z uniwersum „Star Wars”. „Gwiezdne Wojny” powróciły już na dobre, a na horyzoncie widzę kolejne świetnie zapowiadające się produkcje. Mam nadzieję,
że przebiją one „Rogue One” choć będzie to na pewno trudne zadanie. Nowe „Star Wars” choć zdecydowanie skierowane do starszego odbiorcy i fana nadal są dla każdego, nawet zwykłego zjadacza popcornu. Twórcy pięknie nawiązują do dziedzictwa tego uniwersum, czyli Legend i poprzednich filmów, a więc nie zapominają o przeszłości, lecąc przez nadprzestrzeń ku świetlanej przyszłości.

Mateusz Drewniak, 1A