czwartek, 29 czerwca 2017

Jak feniks z popiołów



Jest rok 2016. Machina Disney'a ruszyła pełną parą, a do kin wchodzą nowe, ekscytujące „Gwiezdne Wojny”. „Rogue One: A Star Wars Story” to drugi film nakręcony „za rządów Disney’a”.


Źródło ilustracji: starwars.com
Pierwszym było oczywiście „Przebudzenie Mocy”, czyli VII Epizod gwiezdnej sagi. Według mnie był to kapitalny film, którego zadanie (w pełni spełnione z nawiązką) polegało na rozpoczęciu zupełnie nowego etapu w historii uniwersum „Gwiezdnych Wojen”, a także odrodzeniu tego uniwersum niczym feniksa z popiołów. Oczekiwałem świetnego widowiska, które będzie wielkim hołdem do starych filmów oraz solidnym fundamentem pod kolejne, nawet niezwiązane fabularnie z VII Epizodem produkcje. „Przebudzenie Mocy” spełniło moje oczekiwania całkowicie dodając do tego emocjonującą historię, świetnych bohaterów i ogromną ilość innych powodów do zachwytu. Oczywiście film miał kilka wad – nie poświęcił czasu wszystkim bohaterom, prawie całkowicie pominął świetnie zapowiadający się wątek polityczny i przeszarżował dając nam kolejną Gwiazdę Śmierci (Bazę Starkiller). Film wpasowywał
się jednak doskonale w schematy całej sagi, będąc niezwykłą, uniwersalną opowieścią o walce dobra ze złem i odnajdywaniu
przez bohaterów swojego miejsca w świecie. Dodawał także dużo oryginalnych, lub zaczerpniętych ze starych książek i komiksów, pomysłów.


Źródło ilustracji: starwars.com
Disney, a właściwie nowy skład Lucasfilmu na czele z Kathleen Kennedy postanowił nadać wszystkim książkom, komiksom i grom (tworzącym tak zwany stary kanon) status Legend i zacząć budować historię uniwersum Star Wars od nowa. Decyzja była i jest nadal bardzo kontrowersyjna jednak ja opowiadam się za zwolennikami pomysłu, ponieważ Legendy nadal można czytać, a nowi twórcy mogą spokojnie z nich korzystać wymyślając swoje własne historie. Dodatkowo już od dawna trzeba było zrobić porządek
z chaotycznymi historiami, bo wszystko zaczęło wymykać się spod kontroli. Kennedy zapowiedziała także rozpoczęcie kręcenia (poza kolejnymi 3 epizodami) tak zwanych spin-offów, czyli osobnych, zamkniętych opowieści ze świata „Gwiezdnych Wojen”.
Jest
to kolejny kontrowersyjny zabieg, ponieważ zwykli widzowie mogą pogubić się w filmach nie będących częścią „zwykłej” sagi.
Na nową produkcję z logiem Star Wars szedłem z dość mieszanymi emocjami, ponieważ obawiałem się, że zupełnie nowa konwencja może się nie sprawdzić. Nie macie pojęcia jak bardzo się myliłem.

„Rogue One: A Star Wars Story” opowiada historię grupki rebeliantów połączonych wspólną misją wykradnięcia planów pierwszej Gwiazdy Śmierci. Produkcja bezpośrednio poprzedza wydarzenia z najstarszego filmu Star Wars, czyli „Nowej Nadziei”. Fabuła,
choć wydaje się niezbyt oryginalna, a niektórzy hejterzy najchętniej ponarzekaliby na kolejne już pojawienie się Gwiazdy Śmierci
to nie można się dać zwieść – historia jest opowiedziana fenomenalnie i przykuwa uwagę widza. Reżyser Gareth Edwards („Godzilla”) oraz scenarzyści Chris Weitz i Tony Gilroy zadbali o to, aby film był oryginalny i zaskakujący. Konwencje kina wojennego i szpiegow-
skiego łączą się z pięknie przywróconym klimatem starej sagi „Star Wars” co daje kosmiczny efekt. Choć pomysły są zupełnie inne to czujemy, że to „Gwiezdne Wojny” jakie znamy i kochamy. Znów mamy walkę dobra ze złem, jednak jest to film zdecydowanie inny niż reszta epizodów. Po skierowanym do szerokiej publiki, mającym przyciągnąć nowych jak i starych fanów, „Przebudzeniu Mocy”; Gareth Edwards – osobiście Star Warsowy nerd – postanowił nakręcić film skierowany przede wszystkim do oddanych sympatyków. Oczywiście nie twierdzę, że przeciętny widz nie będzie wiedział co się dzieje, ale to właśnie starzy, oddani fani (tacy jak ja) wyłapią masę smaczków, nawiązań do Legend czy połączą różne sprytnie wplecione w historię wątki. 


Źródło ilustracji: multikino.pl
Reżyser spisał się wyśmienicie gdyż doskonale czuje jak powinno kręcić się filmy ze świata „Gwiezdnych Wojen” przy jednoczesnym wprowadzeniu świeżych elementów. W jego pracy świetnie pomogli mu scenarzyści, a w ostatecznym rozrachunku stworzyli mocno rozwijającą uniwersum historię, fabularnie spójną i emocjonującą, ze świetnymi dialogami, postaciami, narracją no i genialną chemią między bohaterami. To właśnie oni tak jak w „Przebudzeniu Mocy” czy pozostałych epizodach są na pierwszym planie. Na samym początku zaczynamy poznawać większości z nich; ich zawód, sytuację wyjściową, charaktery i lekko zarysowaną przeszłości.
Są to bohaterowie z krwi i kości, wzbudzają ogromną sympatię widza. Fenomenalnym pomysłem jest wprowadzenie wielu nowych
lub znanych postaci drugo i trzecioplanowych, które wzbogacają historię i świetnie łączą ją z „Nową Nadzieją”. Oczywiście fani wyłapią masę smaczków i mrugnięć oka, które dotyczą właśnie legendarnych bohaterów, miejsc, motywów czy wątków.

Najbardziej interesującym zabiegiem jest jednak zaprezentowanie bohatera zbiorowego – rebeliantów – od zwykłych żołnierzy po senatorów i dowódców wojskowych. To historia o Rebelii jakiej jeszcze nie znacie. Nie ma już tutaj wesoło strzelających buntowników jak to miało miejsce w starej trylogii. Te istoty mają na swoim sumieniu wiele grzechów, tak straszliwych, że nie potrafią sobie z nimi poradzić. Reżyser pokazuje ich motywacje i działania dając nam jednoznaczny komunikat: „Rebelia nie jest taka święta jak wam
się wydaje”. Najlepsi są jednak nasi główni bohaterowie. Na szczególną uwagę zasługują Cassian Andor (Diego Luna) – agent rebelii, Jyn Erso (Felicity Jones) oraz Chirrut Îmwe (Donnie Yen). Cassian to postać niezwykle tragiczna i daleka od jednowymiarowego przedstawienia. Bohater musi zmagać się z własny sumieniem, a także często złymi rozkazami od dowódców. Jego walka trwa bardzo długo. Ciekawa osobowość, motywacje i przeszłość bohatera bardzo mnie zainteresowały i chętnie dowiedziałbym się o nim więcej w książkach i komiksach. Jyn Erso to kolejna intrygująca postać, zdeterminowana w swojej misji. Jej interakcja i chemia między pozostałymi członkami załogi wypadają niezwykle przekonująco. Sprawa ma się jeszcze inaczej jeśli chodzi o Chirruta, czyli niewidomego mnicha wierzącego w Moc. Spojrzenie na siłę Jedi jak na religię jest świeże i intrygujące. Oczywiście w filmie pojawia się największy antagonista w historii kina, a jego występ jest fenomenalny, jednak Rogue One to przede wszystkim historia małych ludzi dokonujących wielkich rzeczy dzięki poświęceniu, waleczności i odwadze bez pomocy wielkich rycerzy Jedi. 


Nowy przeciwnik - dyrektor Orson Krennic (Ben Mendelsohn) jest niebezpieczny i bardzo charyzmatyczny. Nie można zapomnieć
o przeprogramowanym imperialnym droidzie K-2SO, który w zabawny sposób rozładowuje atmosferę. Jego czarnego humoru nie można porównywać z postacią Hana Solo, ale droid wypadł naprawdę dobrze jako comic relief. Sami aktorzy dają z siebie wszystko,
a ich role wypadają bardzo przekonująco. W ostatnich scenach byłem pod ogromnym wrażeniem pracy aktorów, bo takiego emocjonalnego grania mimiką jeszcze nigdy nie widziałem (nie licząc Haydena Christensena). Swoją drogą, postacie w tym filmie można porównać do kilku bohaterów z Legend co mnie bardzo cieszy, a sposób opowiadania historii od razu przywodzi mi na myśl książki i komiksy uzupełniające luki między filmami. 


Źródło ilustracji: film.onet.pl
Na pochwałę zasługuje także kapitalna warstwa audiowizualna. Podobnie jak w „Przebudzeniu Mocy” został zachowany balans pomiędzy praktycznymi, a komputerowymi efektami specjalnymi. Świat jest namacalny i pięknie skonstruowany, a kostiumy, broń, krajobrazy, pomieszczenia bardzo szczegółowe, przyciągające oko i świetnie zrobione. Widać brud i czuć trudne czasy Imperium;
od razu wiemy, że stawka jest wysoka, a niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku. Na pochwałę zasługuje także muzyka skomponowana przez Michaela Giacchina. To pierwszy film „Star Wars”, przy którym bezpośrednio nie maczał palców John Williams. Nowy kompozytor poradził sobie całkiem dobrze, przerabiając znane motywy i dodając wiele od siebie. Choć muzyka pasuje
do każdej sceny i nie psuje klimatu to wydaje mi się, że kompozytora stać było na więcej.

Natomiast montażyści, spece od choreografii, operatorzy kamery i wszyscy pracownicy na planie poradzili sobie świetnie. Film jest dynamiczny i spokojny kiedy trzeba, różnorodny, bardzo ładny i przyciągający. Nie ma wielu scen kręconych z ręki, ale kiedy już
się taka pojawi to wygląda to dobrze. Gareth Edwards doskonale wie jak wzbudzać w widzu emocje, jak doprowadzać do płaczu,
jak go rozbawić i jak rozradować genialnie nakręconymi i trzymającymi w napięciu scenami akcji. Ostatnie pół godziny produkcji
to czysty majstersztyk filmowej kuchni w najlepszym wydaniu. Pięknie nagrane sceny w kosmosie i na lądzie zapierają dech
w piersiach, a fenomenalne zakończenie aż prosiło się o oklaski.

Wszystkie te zalety nie świadczą o braku wad czy jakichkolwiek problemów. Pierwszą, poważniejszą jest zbyt chaotyczny początek
i wprowadzenie ogromnej ilości wątków na raz. Skaczemy po różnych planetach nie mogąc w zasadzie skupić się na całości. Widz czuje się zdezorientowany, a natłok wprowadzonych wątków może powodować lekkie zawroty głowy. Miałem poczucie zagubienia
i brakowało mi wolniejszego prowadzenia akcji, jak miało to miejsce w „Przebudzeniu Mocy”. Właśnie w tej pierwszej części filmu
jest bardzo dużo skrótów fabularnych, które nie do końca się udały, ponieważ miałem wrażenie jakbym został wrzucony w środek opowieści. Z tego powodu na samym początku czułem się nieco zniechęcony. 


Źródło ilustracji: film.onet.pl
Przeszkadza mi także wprowadzenie zbyt dużej liczby postaci do jednego filmu, ponieważ nie mamy dostatecznie dużo czasu,
aby je docenić i w pełni im kibicować. Oczywiście bohaterowie wzbudzają emocje, ale można było przeznaczyć więcej czasu
na ich rozbudowanie. Postać Madsa Mikkelsena choć intrygująca nie otrzymuje wiele czasu ekranowego, a co za tym idzie wybitny aktor znów nie ma większej roli do odegrania. Szkoda, że tak się stało ponieważ chciałbym dowiedzieć się o nim czegoś więcej, szczególnie, że jest to bohater bardzo ważny fabularnie. Za mało czasu poświęcono również głównemu antagoniście, czyli Orsonowi Krenniocowi, który choć charyzmatyczny i na pewno niebezpieczny jest postacią trochę niewykorzystaną, o której nie wiemy prawie nic. Boli mnie także fakt usunięcia z filmu ujęć zaprezentowanych w zwiastunach, ponieważ były to sekwencje bardzo interesujące.

Mimo wszystko „Rogue One: A Star Wars Story” to dowód na to, że Przebudzenie Mocy było tylko początkiem i solidnym funda-
mentem, na którym będą budowane kolejne filmy nawet te niezwiązane z nim fabularnie. Disney potrzebował kredytu zaufania
od publiczności, żeby dać zielone światło temu projektowi. To film zupełnie inny niż pozostałe obrazy z sagi, bardzo dojrzały, zadający poważne pytania i skierowany do starszego fana. Gareth Edwards stworzył produkcję rewelacyjną; łączącą w sobie
stary klimat „Gwiezdnych Wojen” z zupełnie nowymi pomysłami i oryginalnymi rozwiązaniami. Konwencje filmu wojennego
i szpiegowskiego wprowadzają powiew świeżości i ostatecznie przekonałem się do działań Disney’a.

To uniwersum odrodziło się jak feniks z popiołów, a „Rogue One” potwierdził, że za sterami stoją właściwi ludzie. Film z pewnością zasługuje na wysoką notę. Zachwycił mnie poważnym i mrocznym klimatem oraz swoją odmiennością od pozostałych filmów „Star Wars”. Twórcy sprostali zadaniu jednak nie uniknęli mniejszych i większych potknięć, które psują prawidłowy odbiór produkcji. Mimo to, podczas oglądania napisów końcowych stwierdziłem, że właśnie obejrzałem jeden z najlepszych filmów z uniwersum „Star Wars”. „Gwiezdne Wojny” powróciły już na dobre, a na horyzoncie widzę kolejne świetnie zapowiadające się produkcje. Mam nadzieję,
że przebiją one „Rogue One” choć będzie to na pewno trudne zadanie. Nowe „Star Wars” choć zdecydowanie skierowane do starszego odbiorcy i fana nadal są dla każdego, nawet zwykłego zjadacza popcornu. Twórcy pięknie nawiązują do dziedzictwa tego uniwersum, czyli Legend i poprzednich filmów, a więc nie zapominają o przeszłości, lecąc przez nadprzestrzeń ku świetlanej przyszłości.

Mateusz Drewniak, 1A



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz