środa, 24 kwietnia 2013

Objazdowa biblioteka o bieszczadzkiej wrażliwości - recenzja "Siekierezady"


Objazdowa biblioteka o bieszczadzkiej wrażliwości

                 Tajemnicze Bieszczady, bajkowy, aczkolwiek chwilami groźny klimat, magiczni bohaterowie, poszukiwanie sensu istnienia, butelka śliwowicy, zimne nóżki, które wyszły i chińska latarka – to właśnie mieszanka, którą proponuje nam Witold Leszczyński, reżyser ,,Siekierezady”.

                 ,,Siekierezada” to polski dramat psychologiczno-poetycki z 1985 roku, nakręcony na podstawie utworu autorstwa Edwarda Stachury o tym samym tytule. Postaci Stachury nie trzeba przybliżać chyba nikomu. Tragicznie zmarły poeta, obieżyświat, artysta poszukujący swojej ścieżki w świecie. Jego wrażliwość, delikatność, poetyckość i literacka subtelność poruszają od kilkudziesięciu lat wszystkich tych, którzy chcą przeżywać, a nie tylko funkcjonować. W swojej opowieści o Bieszczadach  ukazał czytelnikowi swoje poszukiwania, wątpliwości, strach przed istnieniem i dwie strony swojej osobowości. Adaptacje filmowe niektórych utworów są wyjątkowo nieudane. Na szczęście ta opowieść na dużym ekranie nabrała tajemnicy, pazura, a zarazem magicznej melancholii.  Scenariusz do ,,Siekierezady'' został napisany przez samego Stachurę we współpracy z Leszczyńskim. Dlatego film to cudowny obraz uzupełniający literackiego ducha tej bieszczadzkiej historii.


Źródło ilustracji: http://zbroiowisko.pl


              W małym, położonym pośród ośnieżonych borów miasteczku o nazwie Hopla, zjawia się
tajemniczy ,,Nowy”. Janek Pradera, wrażliwy poeta, który po stracie ukochanej, którą nazywa Gałązką Jabłoni, postanawia jak sam mówi ''odtajać''. Przyjeżdża w samo serce Bieszczad, aby pracować przy wyrębie lasu. Zamieszkuje na kwaterze u Babci Oleńki (fantastyczna rola Jadwigi Kuryluk), postaci przypominającej bohaterkę rosyjskich bajek. W Hopli poznaje ludzi zupełnie oderwanych od rzeczywistości, do której był przyzwyczajony. Bieszczadzka mentalność to otwartość, szczerość, gościnność, prostolinijność, ludzie nasiąkają magią tego regionu. Janek, którego nękają koszmary i wizje senne o swojej ukochanej Gałązce nieustannie prowadzi wewnętrzny dialog ze Stwórcą. Błądzi wśród wielu pytań, które dotyczą ciężaru jego egzystencji, niezrozumienia świata i sensu istnienia. Zaprzyjaźnia się z kilkoma drwalami ze swojego tartaku: Peresadą, Wasylukiem i młodym Batiukiem. Stara się nauczyć od nich specyficznej wrażliwości i wewnętrznej, nieskomplikowanej harmonii. Mimo to, bardzo cierpi, przeżywa i żałuje  utraconej miłości. Żyje pośród tych ludzi, ale nie potrafi całkowicie przylgnąć do ich społeczności. Dobrze wie, że przynależy do innego świata. Świata poetyckiego, magicznego, wzniosłego, uwrażliwionego, pełnego prawdziwych, silnych emocji i co najważniejsze, świata świadomego. Tylko dlaczego nie potrafi go odnaleźć? Podczas wiejskiej zabawy, w miasteczku pojawia się nieznany nikomu Michał, Michał Kątny. Tajemniczy artysta, który zamieszkuje razem z Jankiem  Babci Oleński. Michał i Janek okazują się być bratnimi duszami. Obaj przybyli do Hopli, aby oczyścić się z doświadczeń, wspomnień i wypaczonych idei. Dzielą się swoimi rozterkami, pragnieniami i obawami wobec istnienia Boga, a także ich samych. Jednak Janek nie potrafi unieść ciężaru swojego cierpienia. Pragnie spotkania ze swoją Gałązką Jabłoni. Dlaczego ją porzucił? Bał się, że uczucie, miłość przeminie. Przestraszył się zawiedzionych nadziei. Idzie po ośnieżonych torach ku pędzącemu pociągowi, ku świadomemu nieistnieniu. Kim tak naprawdę są Janek Pradera i Michał Kątny? Ja zrozumiałam ich postacie jako dwie strony osobowości Stachury. Tę, którą pragnie żyć, istnieć, dawać sobie drugą szansę i tę, której wrażliwość i cierpienie są zbyt duże, aby je unieść, dlatego szuka ukojenia w śmierci. 



Źródło ilustracji: stopklatka.pl

                    Leszczyński tworzy niesamowity obraz. Wprowadza widza w klimat, który powoduje gęsią skórkę na policzkach. Pokazuje przemiany bohaterów, ich
wewnętrzne rozterki, rozpadanie. Buduje napięcie, zastanawia, wzrusza. To wszystko na tle groźnych, zimowych, bieszczadzkich borów i malutkich, drewnianych chat z szarymi szybami. Fantastyczna obsada, z której moje emocje w szczególności wzbudzili, Edward Żentara jako Janek, Daniel Olbrychski w roli Michała, Ludwik Pak jako Peresada i Franciszek Pieczka- leśniczny. Z ekranu czuć dobroć, ciepło, ale również strach i cierpienie głównego bohatera. Ludwik Pak i Franciszek Pieczka w cudowny sposób przenieśli do filmu klimat i specyfikę ludzi bieszczadzkiego regionu. Ich wypowiedzi są stylizowane językowo na tamtejszą gwarę, a wiele scen jest osadzonych w realiach specyficznych południowo-wschodnich  zwyczajów. Daniel Olbrychski postać Michała zbudował w bardzo ciekawy sposób. Jego bohater jest tajemniczy, jakby wyjęty z innego świata, nieprzenikniony i nieodgadniony. Widz utożsamia się z nim, pomimo że jest małomówny i zamknięty w sobie. Czy Michał nie wygląda znajomo? Czy nie odbija w sobie przypadkiem innego bohatera? Może opowiada mu o wyborach, których nie dokonał? Mój Michał jest częścią Janka, częścią, która zaufała światu, a teraz ucieka przed jego okrucieństwem i własnym strachem.

                 Chociaż scenariusz ,,Siekierezady'' jest oparty na oryginalnej powieści, na potrzeby filmu niektóre dialogi zostały przez reżysera rozbudowane i wystylizowane. Dwóch naprawdę wybitnych artystów stworzyło tekst, którego fragmenty trzymam przy łóżku. Wracam do leśnych monologów Janka, do rozmów z przy wódce z Peresadą. ,,Siekierezada” to kino, które mówi pięknymi słowami. Mówi o miłości, nostalgii, Bogu i pamięci.

                 Bardzo podobały mi się zbliżenia w poszczególnych scenach na twarze bohaterów. Reżyser ukazał jak różne sytuacje odbierane są w inny sposób przez każdą z postaci. Buduje to ich zarys psychologiczny oraz pomaga zrozumieć podejmowane decyzje. Kadry, w których kamera zatrzymuje się na spojrzeniu Pana Żentara są bardzo przejmujące. Jego spojrzenie, sposób, w jaki drżą jego powieki, dodaje melancholijnego dramatyzmu, który towarzyszy widzowi przez cały czas trwania filmu. Szczególną uwagę zwróciłam również na sposób prowadzenia kamery kiedy akcja dzieje się w lesie. Ujęcia 'od dołu', bardzo powolne poruszanie kamery, długie, nieprzerwane ujęcia, przyciemnione światło oraz poszarzałe kolory nadają obrazowi głębi i poczucia nieznanej grozy. W ,,Siekierezadzie” wszystko, począwszy od sposobu umeblowania maleńkiego mieszkanka Babci Oleńki, aż po kolory niedźwiedzich czapek drwali, wprowadza w niepowtarzalny nastrój Bieszczad z tamtych lat. Oddalone od świata, wyciszone, były schronieniem dla wielu artystów i ludzi szukających ucieczki nawet przed sobą samym. Każdy szczegół przenosi w inną rzeczywistość, nawet dźwięk siekiery uderzanej o młody pień uwrażliwia. Skrzyp śniegu pod stopami, dźwięk łamanych gałęzi, obijanie szkła, odgłos zacieranych dłoni.


Źródło ilustracji: stopklatka.pl




                 Ciarki i dreszcze wzdłuż kręgosłupa wywołał u mnie również sposób wplatania i montażu scen surrealistycznych  koszmarów Janka, z 'realną' akcją. Fragmenty, w których na ekranie ukazuje nam się Gałązka Jabłoni bez twarzy, bądź nieograniczona przestrzeń bez wyjścia, pomagają nam lepiej zrozumieć tragiczną postać bohatera. Dodatkowo, pozwoliło mi to na skonfrontowanie osobistych strachów i zahamować przed niespełnionymi pragnieniami z oglądanym obrazem.

                   Edward Stachura, tak jak Janek Pradera, przestraszył się utraconych nostalgii. Obaj uciekli od konfrontacji wrażliwości z brutalną rzeczywistością. Stachura napisał przepiękną, magiczną i melancholijną powieść. Kiedy namówiona przez mamę, po raz pierwszy sięgałam po ekranizację ,,Siekierezady”, bałam się, że nie sprosta ona mojemu wyobrażeniu o śnieżnych, stachurskich Bieszczadach. Mój strach był absolutnie bezpodstawny. Pan Witold Leszczyński stworzył obraz, który uzupełnia papierową historię. Wzrusza, zatrzymuje, wycisza, porusza i czaruje. Zaprasza do świata, który tak bardzo różni się od tego, w którym istniejemy. . Mówi głośno o strachu, o tym jak ciężko jest być bohaterem we własnym życiu. Ukazuje ludzi, którzy są bliżej wewnętrznej prawdy i prawdziwych, niezmanierowanych odruchów. W filmowej „Siekierezadzie” najbardziej cenię sobie przestrzeń do interpretacji, jaką reżyser pozostawił odbiorcy. Nie narzuca gotowych rozwiązań. Film zatrzymuje nad tą historią w inny sposób niż książka.  Oddziałuje wyraźniej, mocniej, doraźniej. W opowieści o Janku nic nie poruszyło mną tak, jak czerń torów na tle białego śniegu i ostatnie dźwięki obrazu, ,,Czy Warto?” Edwarda Stachury.

                 ,,Siekierezada” to film, który przeżywam za każdym razem, przeżywam od czubka głowy po koniuszki palców. Jestem tam, pomiędzy zakurzonymi regałami przewoźnej biblioteki w Hopli. Wypożyczę książkę z cienką, żółtą okładką, a wieczorem napiję się herbaty z Babcią Oleńką. Odtaję.


                                                                                  Małgorzata Antonina Tosiek, 1a


Edward Stachura ,,Czy Warto?”

"Zwalić by można się z nóg
Co rusz,
Co krok.
Co noc,
To szloch
I rozpacz.
Ale czy warto?
Może nie warto?
Chyba nie warto...
Raczej nie warto.
Nie, nie - nie warto.
Zginąć by można jak nic:
Do żył
Jest nóż.
Lub w dół
Na bruk
Z wysoka.
Ale czy warto?
Może nie warto?
Chyba nie warto...
Nie, nie - nie warto.
Jechać by można do miast
Lub w las
Na błoń.
Na koń
I goń
Nieboskłon.
Ale czy warto?
Może nie warto?
Ech, chyba warto...
Tak, tak - warto.
Bardzo to warto.
O, tak - to warto.
Jeszcze jak warto!"

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Nurt filozoficzny w polskim kinie animowanym

 
W najbliższy czwartek, 25 kwietnia kolejna odsłona Animuzy.

Zapraszamy do kina Muza na 19.45 na

NURT FILOZOFICZNY
W POLSKIM FILMIE ANIMOWANYM
,

czyli przegląd filmów będących z jednej strony filozoficzną refleksją
na temat egzystencjalnych dylematów człowieka, z drugiej zaś,
zręcznie zakamuflowaną krytyką PRL-owskiego ustroju politycznego.
Lista filmów:

1) „Labirynt” reż. Jan Lenica, 1961, 14’14”
2) „Droga”reż. Mirosław Kijowicz, 1971, 4’23”
3) „Wykres” reż. Daniel Szczechura, 1966, 3’08”
4) „Klatki” reż. Mirosław Kijowicz, 1966, 7’27”
5) „Wszystko jest liczbą” reż. Stefan Schabenbeck, 1966, 7’32”
6) „Schody” reż. Stefan Schabenbeck, 1968, 7’24”
7) „Apel” reż. Ryszard Czekała, 1970, 7’11”

Pokaz zrealizowany przy współpracy z Narodowym Instytutem Audiowizualnym,
wydawcą serii Antologii DVD prezentujących dorobek polskiej animacji.
 Cena biletu: 8 PLN.
 POLECAMY!!!!
Więcej na stronie:
http://www.kinomuza.pl/index.php/pl/artykuly/67,1,40,animuza
 
http://www.kinomuza.pl/
 

„Drive” Nicolasa Windinga Refna - recenzja


„I’m gonna show you where it’s dark, but have no fear!”


            Po obejrzeniu trailera, spodziewałam się brutalnego filmu akcji. Nic bardziej mylnego! „Drive” Nicolasa Windinga Refna z 2011 roku to dzieło, którego wartość zawarta jest w niepowtarzalnym, gęstym klimacie i dopracowanej do najdrobniejszego detalu stronie wizualnej. Duński reżyser łącząc elementy sensacji, dramatu, thrillera i romansu stworzył film perfekcyjnie wpasowujący się w stylistykę neo-noir – miasto nocą, gra świateł i cieni, jeździec znikąd i donikąd przypadkowo wplątany w mafijne porachunki. Nominacja do Złotej Palmy wzbudziła kontrowersje wśród publiczności, zapewne dlatego, że dzieło Refna należy do gatunku „kochaj albo rzuć”. Nie posiada szczególnie oryginalnej fabuły. Jeżeli więc nie wczujemy się w specyficzną, oldschoolową atmosferę, znudzimy się najprawdopodobniej po pierwszych piętnastu minutach. Z drugiej strony, nagroda dla najlepszego reżysera na 64. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes jest całkowicie zasłużona, jako że „Drive” pod kątem wizualnym określane bywa mianem wręcz arcydzieła.

            Główny bohater filmu to bezimienny Kierowca. Nie wiemy nic o jego przeszłości, rodzinie, pochodzeniu. Za dnia pracuje w warsztacie samochodowym i dorabia jako kaskader, w nocy – szoferuje gangsterom. Milczący, nieprzenikniony i tajemniczy, wydaje się być enigmą. Jego znakiem rozpoznawczym jest biała kurtka ze skorpionem na plecach. Dodając do tego obrazu nieodłączną wykałaczkę w ustach, introwertyzm i wewnętrzną walkę przeciwko całemu światu, Kierowca przypomina bohatera westernu. Pewnego dnia poznaje swoją uroczą sąsiadkę i jej synka. Troje zbliża się do siebie, sielankę przerywa jednak powrót męża Irene z więzienia. Nasz bohater decyduje się pomóc rywalowi w spłaceniu długu lokalnemu gangsterowi, wszystko, by chronić ukochaną. Ta jedna decyzja rozpoczyna niekończącą się spiralę przemocy…


Źródło ilustracji: www.filmweb.pl


            Pierwsza połowa filmu może sprawiać wrażenie pełnej niepotrzebnych dłużyzn. Akcji na dobrą sprawę w niej jak na lekarstwo, głównie obserwujemy operującego zazwyczaj monosylabami Kierowcę z przyklejonym do twarzy enigmatycznym uśmiechem. Refn dawkuje jednak emocje stopniowo, wskutek czego widz nie zostaje od początku ogłuszony ich eksplozją. Do czego, swoją drogą, miałby pełne prawo, gdyż spokojna, bardzo mozolnie rozwijająca się opowieść niespodziewanie zmienia się w krwawą jatkę. Identyczną transformację przechodzi główny bohater – początkowo poznajemy go jako wrażliwą, nieśmiałą postać, która jednak okazuje się czerpać ekstatyczną wręcz przyjemność z zadawania bólu i cierpienia, stosowania zarówno wyrafinowanej, jak i prymitywnej przemocy. Z czasem każda kolejna zbrodnia w konsekwencji prowadzi do następnej, a błędne koło wydaje się niemożliwe do przerwania.

            Nicolasa Refna często porównuje się do malarza, który jednak zamiast pędzla, używa kamery. W kontekście „Drive” jest to spostrzeżenie co najmniej trafne. Duńczyk popisał się na ekranie absolutną wirtuozerią, zarówno w doborze kolorystyki, oświetlenia, jak i kadrowania czy tempa narracji. Jest minimalistą, nie ma u niego ujęć przypadkowych. Bohaterów obserwujemy z różnych perspektyw, Refn nie boi się zbliżeń, ujęć od tyłu czy z góry. Każdy kadr wydaje się dopracowany co do milimetra. W scenach emocjonalnych zwraca uwagę na detale – drgnięcie powieki, zaciśnięcie dłoni, niejednoznaczny uśmiech. Momenty brutalne podaje na tacy, w całej okazałości, wyraziście oświetlone – nie stroni od makabrycznych szczegółów i krwi lejącej się strumieniami. Znakomitym przykładem gry świateł i kadrów jest pocałunek w windzie, który w przeciągu kilku sekund zmienia się ze sceny miłosnej w scenę morderstwa.


Źródło ilustracji: www.filmweb.pl


            Intrygująca jest postać samego Kierowcy. Pojawia się znikąd, nie wyjawia swojego imienia, odzywa się rzadko. To błędny rycerz, który odbiera życie jako pasmo niepowiązanych wzajemnie wydarzeń. Zajmuje się szoferką przestępców dla czystej adrenaliny, napawa się chwilami na granicy ryzyka. Kiedy jednak poznaje panią swojego serca, jest gotów zrobić dla niej dosłownie wszystko, z miażdżeniem czaszek i wydłubywaniem oczu śrubokrętem włącznie. Warto zwrócić uwagę na jego relację z synkiem Irene. Rozmowa, którą prowadzą, pokazuje, jak bardzo wrażliwy i dziecinnie wręcz niewinny potrafi być. Z drugiej strony, Kierowca może jawić się nam jako everyman – studium psychiki człowieka, w którym każdy bodziec może potencjalnie wyzwolić pierwotne, okrutne instynkty. W tym punkcie należy poprosić o gromkie brawa dla Ryana Goslinga, który nie pierwszy już raz udowadnia, że jest nie tylko ładną buźką. Jego ascetyczna wręcz gra idealnie wpasowuje się w minimalistyczną konwencję, pozwala widzowi na dowolniejszą interpretację zachowań głównego bohatera. A jego nieprzenikniony półuśmiech sprawia, że przez kręgosłup przebiega dreszcz nie tylko podniecenia, ale przede wszystkim – niewytłumaczalnej grozy. Dla kontrastu, subtelna kreacja Carrey Mulligan jako Irene ukazuje łagodną, uroczą i z natury dobrą dziewczynę z sąsiedztwa, która po prostu ma słabość
do destrukcyjnych facetów.

            Kolejnym istotnym, o ile nie najistotniejszym, tworzywem „Drive” jest nic innego, jak muzyka. Namacalnie wręcz obecna podczas trwania seansu, otacza widza, wprowadza go w pewien rodzaj transu. Nie została potraktowana po macoszemu, jako tło i wypełnienie, ale jako równorzędny element każdej sceny. Dominujący w filmie syntetyczny electro-pop, w połączeniu z obecną w niemal każdym ujęciu białą błyszczącą kurtką z nadrukowanym skorpionem, tworzy specyficzny oldschoolowy klimat lat osiemdziesiątych. Czy to podczas wspólnej przejażdżki głównego bohatera z Irene i jej synkiem, czy samotnych nocnych eskapad – muzyka idealnie oddaje charakter danej sceny, jednocześnie swoim kiczem nie odbierając jej swoistej intymności. Dlatego dla jej twórcy – Cliffa Martineza – chapeaux bas! Nic dziwnego, że został nominowany do licznych nagród. Na marginesie dodajmy, że pościgi nagrywane były bez wsparcia najnowszej techniki komputerowej. To właśnie takie smaczki sprawiają, że atmosfera w „Drive” jest gęsta jak olej silnikowy, który Kierowca wlewa do swojego Chevy Malibu.


Źródło ilustracji: www.filmweb.pl


            Wisienką na drive’owym torcie może być tylko jedno – zdjęcia Newtona Thomasa Sigela. Przesycone intensywnymi kolorami, światłami nocnego miasta, wykorzystujące niestandardowe kadry – w każdym zakresie zapadające w pamięć na bardzo długo. Wystarczy wymienić choćby ujęcie, w którym Kierowca niecierpliwie stuka palcami w kierownicę, zaciska dłoń na młotku lub stoi w masce kaskadera za drzwiami baru. To nagłe cięcia czy naprzemiennie zwalniane i przyspieszane tempo sprawiają, że mimo chwilami niewartkiej fabuły, „Drive” ogląda się ze stuprocentowym zaangażowaniem. Warto wspomnieć, że scenariusz zaadaptowany przez Hosseina Aminiego oparty jest na powieści Jamesa Sallisa pod tym samym tytułem. Niestety, nie miałam okazji jej przeczytać. Jestem jednak bardzo ciekawa, jak się broni, jeżeli w filmie braki fabularne nadrabia dopięta na ostatni guzik strona wizualno-techniczna. Zapewne nieco banalną akcję rekompensują błyskotliwe, wieloznaczne dialogi. Kiedy Kierowca odmawia podania dłoni swojemu potencjalnemu pracodawcy ze słowami „Mam brudne ręce”, ten odpowiada „Ja również”. Wkrótce okazuje się, że Bernie Rose jest kimś znacznie więcej niż inwestorem i zdradzę, że ma to związek z mafijnymi porachunkami męża Irene.

            Nicolas Refn stworzył film specyficzny, który nie ma możliwości spodobać się każdemu. W dużej mierze wynika to z faktu, że postanowiono go promować jako wciągający, brutalny kryminał. „Drive” to kino klimatyczne, w którym trzeba się zatracić, zatopić. Zarezerwować sobie wolny wieczór, wygodnie usiąść w fotelu i nastawić głośniki. Jeżeli wraz z pierwszymi taktami „Nightcall” Kavinsky’ego poczujecie na karku przyjemne mrowienie, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że ten film oczaruje was tak, jak mnie. Jeżeli jednak nie… Cóż, najpewniej po seansie uznacie, że straciliście półtorej godziny z życia. Dlatego razem z pierwszymi objawami nieuleczalnego znużenia należy „Drive” wyłączyć i być może wrócić do niego kiedy indziej. I, przede wszystkim, nie nastawiać się ani na sensację, ani też kino psychologiczne w pełnym jego znaczeniu. Film Refna ogląda się jak arcydzieło sztuki malarskiej – podziwia i kontempluje, jednocześnie wychodząc myślą poza sferę widzialną.

                                                                                                       Maria Piszcz, 1a

Niemożliwe - recenzja filmu




„Rodzina kontra tsunami, czyli o tym, jak „Niemożliwe” staje się możliwe…”


            W 2012r. na ekrany światowych kin wszedł niezwykle wówczas poruszający hiszpański dramat katastroficzny pt. „Niemożliwe”. W Polsce swoją premierę obchodził w styczniu bieżącego roku. Tytuł oryginalny to: „Lo imposible”. Jest to jednocześnie anglojęzyczny debiut hiszpańskiego reżysera filmowego ur. w 1975r. w Barcelonie – Juana Antonio Bayony. Znany jako mistrz horroru postanowił zaryzykować i stworzył dzieło opowiadające o walce rozdzielonej rodziny zarówno o przetrwanie, jak i ponowne spotkanie. Scenariusz napisał Sergio G. Sanchez, muzykę skomponował  Fernando Velazquez, zdjęcia wykonał Oscar Faura. W rolach głównych wystąpili: Naomi Watts jako Maria, Ewan McGregor jako Henry, Tom Holland jako Lucas.

            Jest to niezwykle poruszająca i nakręcona z ogromnym rozmachem historia rodziny, która w 2004r. przeżyła tsunami – jeden z największych kataklizmów naszych czasów. Maria i Henry wraz z trójką synów postanowili spędzić święta Bożego Narodzenia w samym sercu tropikalnego raju – Tajlandii. Przepiękny hotel położony w malowniczym otoczeniu palm, złocistej plaży i błękitnego oceanu wydaje się być gwarancją wymarzonego odpoczynku. Jednakże owy raj zamienił się w prawdziwe piekło. Rankiem 26 grudnia od strony morza dał się słyszeć przerażający huk. Maria, Henry i wszyscy mieszkańcy hotelu zamarli w bezruchu. W chwilę później cała plaża, budynki i znajdujący się na niej ludzie zostali zmieceni przez monstrualną falę tsunami. Woda zaczęła zabierać ze sobą wszystko i wszystkich. Wszystko…, z wyjątkiem nadziei.

 
Źródło ilustracji: www.filmweb.pl

            Pierwsze minuty, zwłaszcza pierwsza fala totalnie „wbijają w fotel”. Tsunami uderza w 15. minucie i trzeba przyznać, że widok żywiołu na dużym ekranie robi ogromne wrażenie. Niezwykle wzruszające jest również to, że film ten opowiada o prawdziwych wydarzeniach. Tsunami, które w 2004r. zrównało wybrzeże Azji południowo-wschodniej to wciąż rozjątrzona rana. Czym jest kino katastroficzne, jeśli nie próbą przybliżenia widzom ludzkiej tragedii, spowodowanej najczęściej przez niszczycielski żywioł? W walce z siłami natury zawsze byliśmy bez szans… Stając w obliczu klęski żywiołowej, najważniejsze staje się przeżycie nasze i naszych bliskich. Film zatem zmusza odbiorcę do chwili zatrzymania i refleksji nad własnym życiem. Uświadamia, jak jest ono kruche, jednocześnie motywując do cieszenia się każdą chwilą. Gdy bohaterowie walczą o życie, reżyser zmaga się z tym, aby nie przekroczyć wąskiej granicy pomiędzy dramatem, a sentymentalizmem, która w kinie katastroficznym istnieje od zawsze. Pod względem technicznym, film został wykonany fantastycznie, efekty zapierają dech w piersiach, np. cisza błotnej pustyni po przejściu tsunami jest przerażająca. Do tego jest świetnie zdokumentowany. Zaczyna się jak rasowy film katastroficzny, sielankowy pobyt na wakacjach przerywa potężna fala. Reżyser w zaledwie kilku scenach pokazuje głównych bohaterów przed katastrofą, nie chcąc przedłużać nieuniknionego. Fala i skutki jej przejścia są mocną stroną filmu. Oglądając „Niemożliwe” można wręcz poczuć siłę, z jaką uderzyła spiętrzona woda, porywając dosłownie wszystko, co napotkała na swojej drodze. Ludzie to marionetki rzucani z miejsca na miejsce, praktycznie bez szans na przeżycie. Uderzenie fali jest bardzo realistyczne, jak również to, co następuje później, gdy Maria i Lucas starają się połączyć porwani przez wodę. Reżyser nie szczędzi także widoku zalanych terenów, jak gdyby rzeczywiście wybrał się z kamerzystą na miejsce klęski żywiołowej. Naturalizm cechuje również podejście Bayony do poranionych ciał – sińce na kręgosłupie Lucasa, urwany kawał skóry na nodze Marii czy sceny szpitalne, które mogą co poniektórych widzów zaszokować. Pełen wymiar tragedia zyskuje dzięki znakomitej grze aktorskiej. Rola Lucasa wymagała od jego odtwórcy nie tylko wytrzymałości fizycznej, ale i świadomości tego, że jego bohater zmienia się niemal w każdej scenie – dojrzewa tak mentalnie, jak i emocjonalnie. Film opowiada również o tym, jak tragedia wpływa na całą rodzinę, lecz w równej mierze dotyczy próby odnalezienia się w tym szaleństwie dziecka. Szczególną rolę odgrywa także muzyka, która odpowiednio dobrana jest niejako swoistą grą na emocjach odbiorcy, wzbudza ogromne wzruszenie i współczucie. Emocje rządzą tym filmem, jak każdym kinem katastroficznym. Bardzo ważnym czynnikiem jest też realizm, dzięki któremu łatwiej zagłębić się w historii, poczuć choćby namiastkę tego, co bohaterowie.

 
Źródło ilustracji: www.filmweb.pl

            „Niemożliwe” to mimo pewnych wad sprawnie wyreżyserowany dramat. Momentami uderzający  w zbyt ckliwe tony jak z „taniego melodramatu”, ale to tylko chwile, które rozmywają się w świetnym skrzyżowaniu filmu katastroficznego z dramatem rodzinnym. Reżyser razem ze scenarzystą stworzyli trzymającą w napięciu, wciągającą, bardzo dramatyczną i naturalistyczną opowieść, pokazującą relacje rodzinne, miłość, czułość i odpowiedzialność, które budzą się w obliczu kolosalnej tragedii. Bayon umiejętnie korzysta z gatunkowych chwytów – wie, jak przestraszyć widza, obudzić w nim odrazę, wycisnąć łzy z oczu. To ostatnie przychodzi mu najłatwiej, gdyż scenariusz jest wielką pochwałą ludzkiej niezłomności, determinacji i hartu ducha, oddaje hołd ofiarom jednej z największych katastrof naszych czasów. Gorąco polecam obejrzenie filmu pt. „Niemożliwe”, gdyż jest to niejako stawanie twarzą w twarz z rzeczywistością, niekiedy ogromnie brutalną i bezlitosną.

                                                                                                                 Eliza Konieczna, 1a

czwartek, 18 kwietnia 2013

Nowa recenzja - "Lot nad kukułczym gniazdem"



"Lot nad kukułczym gniazdem", reż. Milos Forman, 1975


            Zrecenzuję amerykański film z 1975 roku pod tytułem „Lot nad kukułczym gniazdem” ("One Flew Over the Cuckoo's Nest"). Reżyserem filmu był Milos Forman, czeski reżyser z bardzo bogatym doświadczeniem. Urodzony w 1932 roku nadal prężnie działa w branży filmowej. Po zakończeniu działań wojennych, Forman ukończył szkołę średnią i rozpoczął naukę w praskiej szkole filmowej na wydziale reżyserii. Po zakończeniu edukacji Forman rozpoczął pracę jako reżyser filmowy i bardzo szybko zyskał popularność jako jeden z najzdolniejszych i najoryginalniejszych twórców nowej fali. W latach 60. nakręcił filmy takie jak "Miłość blondynki" czy "Pali się moja panno", w których stworzył zupełnie nowy typ komedii. Powstanie filmu "Lot nad kukułczym gniazdem", okazało się jednym z najwybitniejszych filmów nie tylko Formana, ale ogólnie w historii kina.  Od tamtego czasu nazwisko Forman regularnie pojawia się wśród osób nagrodzonych lub nominowanych do prestiżowych nagród filmowych. Artysta nie kręci filmów zbyt często, ale prawie zawsze są to dzieła wybitne, które na trwałe zapadają w pamięci widzów. Autorami scenariusza do jednego z najwybitniejszych dzieł światowej kinematografii jest amerykański duet – Bo Goldman oraz Lawrence Hauben. Obraz stał się ogromnym przebojem na całym świecie, a także drugim w historii, który zdobył 5 najważniejszych Oscarów: za scenariusz, reżyserię, dla najlepszego filmu oraz aktorów.

            W filmie nie ma przytłaczającej ilości postaci, a w roli głównych bohaterów obsadzono, często kwestionowany i wielokrotnie modyfikowany podczas castingów, pakiet gwiazd. Głównego bohatera - Randle'a Patricka McMurphyiego - złodzieja, szulera i chuligana, który by uniknąć więzienia udaje niepoczytalność, gra znakomity Jak Nicholson. Jego kariera zaczęła się bardzo niepozornie, pracował jako goniec w dziale kreskówkowym wytwórni MGM w LA. Dziś jednak jest jednym z najwybitniejszych aktorów amerykańskiego kina. Obok niego na planie w roli pielęgniarki, Siostry Mildred stanęła Louise Fletcher. Jej kariera zaczęła się na krótko przed powstaniem filmu. Ta rola pozwoliła się jej wybić i osiągnąć wiele sukcesów podczas realizowania późniejszych produkcji. Kolejną ważną rolę dostał, bardzo charakterystyczny z wyglądu aktor, Will Sampson. Wcielił się w  postać jednego z pacjentów, Wodza Bromdena. Zagrał bardzo charakterystyczną i przejmującą rolę. Udawał niemowę i osobę o niskim intelekcie. Na końcu filmu, ukazuje się w zupełnie innym świetle, pokazuje że całe jego wcześniejsze zachowanie było tylko przykrywką. Inną czołową postacią był Charlie Cheswick grany przez zmarłego już amerykańskiego aktora – Sydney'a Lassica. W rolę wrażliwego, potrzebującego miłości pacjenta Billy'ego Bibbita wcielił się, bardzo młody wtedy aktor, Brad Dourif. Pozostałe to role pacjentów lub lekarzy i pielęgniarek, oczywiście równie istotne, ale już nie tak charakterystyczne jak kreacje, które wymieniłam.


Źródło ilustracji: http://www.filmweb.pl

            Akcja filmu rozpoczyna się rozmową głównego bohatera, chuligana Randle'a McMurphiego z lekarzem z zakładu psychiatrycznego. Mężczyzna chcąc uniknąć więzienia postanawia spędzić trochę czasu w zakładzie psychiatrycznym. Plan wydaje mu się idealny, niestety do czasu. Kiedy tylko przekracza progi zakładu, którego sam widok wzbudza nieprzyjemny dreszcz, opuszcza go pewność siebie. Jako z natury zadziorny już na wejściu emanuje pewnością siebie i zarozumialstwem. Przechadza się między pozostałymi pacjentami, naprawdę chorymi, z uniesionym czołem, ale także z rozdziawionymi z zadziwienia ustami. Tutaj ważną rolę w budowaniu napięcia odegrała droga, jaką poruszała się kamera. Ujęcia zza krat, filmowanie chorych, nieudolnie wykonujących codzienne czynności. Oczywiście sama scenografia miała ogromny wpływ na przekaz. Białe ściany, zimny szpitalny styl – wszystkie te elementy z góry wywołują w nas niemiłe skojarzenia. Pośród przesadnie sterylnych pomieszczeń, widać jak opuszcza bohatera także poczucie bezpieczeństwa, kiedy przedstawia się kolejnym osobom. Od razu w oczy rzucają się mu rygorystyczne zasady panujące w szpitalu. Oczywiście nie byłby sobą, gdyby nie próbował ich łamać. Większość scen opiera się zatem, na przeciwstawianiu się systemowi i stawianiu oporu, przed uprzedmiotowieniem chorego człowieka. Grono pielęgniarek, pielęgniarzy oraz lekarzy za wszelką cenę udowadnia swoją wyższość, traktując pacjentów jak nieporadne dzieci. Randle nie chce ulec i opiera się przed każdorazowym przyjmowaniem lekarstw i braniem udziału w terapii. Już po kilku dniach bohater zaczyna planować ucieczkę. Każda kolejna doba, spędzona pośród tych ludzi odbiera mu kawałek po kawałku racjonalność myślenia i jasność umysłu. Bohater zatraca się w ich problemach, zaczyna tracić własny rozum. Jest indywidualistą, jednak sytuacja zmusza go do okazania serca potrzebującym go towarzyszom. Ważną rolę odgrywa tutaj postać wodza Bromdena. Postawny mężczyzna, z wyglądu przypominający rdzennego mieszkańca Ameryki Południowej, zachowujący milczenie przez większość filmu. W tym miejscu reżyser oraz scenarzyści, moim zdaniem, genialnie uchwycili motyw przywdziewania przez człowieka maski, stosownej do otoczenia. Bromden udawał niemowę oraz nie w pełni rozwiniętego psychicznie, tylko po to by uniknąć zbędnych pytań i natrętnych ludzi. Przez większość czasu trzyma się z daleka, jednak obdarza naszego głównego bohatera niesamowitym zaufaniem i przyjaźnią. Staje np. w jego obronie, gdy ten zostaje obezwładniony przez jednego z sanitariuszy.

            Ważnym elementem fabuły jest zmiana zachodząca w postaci granej przez Nicholsona. Z początku zarozumiały i wyniosły rzezimieszek, zderza się z brutalną rzeczywistością ludzi cierpiących na zaburzenia psychiczne. Jedni mniej, inni bardziej cierpiący, wszyscy oczekują zrozumienia i pomocy. Mimowolnie postać Jacka, zaspokaja obie te potrzeby. Nie może znieść, że jego rówieśnicy, czy nawet mężczyźni starsi, żyją niczym dzieci we mgle, nie zdając sobie nawet sprawy z uroków otaczającego świata. Np. moment, kiedy Radle porywa autobus by uciec, zamienia się niespodziewanie w wycieczkę dla wszystkich mieszkańców zakładu. Porywają oni busa i udają się na przystań, by wypłynąć w morze na połów ryb. McMurphy sam nie do końca świadomy, swojego prometejskiego uczynku, uczy życia obezwładnionych przez bezduszny system kompanów. Nie byłoby jednak grozy, bez elementu kary. Za złamanie zasad, główny sprawca zostaje ukarany, nie tylko po to, by wybić mu podobne wybryki z głowy, ale także w celu udowodnienia mu, że jest całkowicie od systemu uzależniony, cokolwiek by zrobił.


Źródło ilustracji: http://www.filmweb.pl

            Motywów transformacji jest bardzo wiele w całym filmie i zachodzą one nie tylko w postaci głównego bohatera, jednak odkrycie ich wszystkich pozostawię widzowi. Wspomnę jeszcze tylko o, moim zdaniem, jednej z bardziej uderzających scen w filmie. Kiedy akcja zbliżała się do końca, działający wbrew wszystkiemu Radle McMurphy, organizuje w zakładzie rozpustne przyjęcie. Jego głównym celem, jest spełnienie marzenia jednego z chorych. Jest nim młodziutki Billy, któremu zbyt szybko odebrano wolność. Nie miał on nigdy czasu ani możliwości, aby nacieszyć się kontaktem z kobietą. Dzięki nieposłuszeństwu i chęci łamania zasad przez Radle'a, młodziutki Billy miał okazję stać się prawdziwym mężczyzną, kiedy odwiedziła ich zakład para urodziwych prostytutek. Jak w każdej szanującej się hollywoodzkiej produkcji, nie zabrakło więc wątku miłosnego, nawet w tak dramatycznym filmie.

            Dlaczego dramatycznym? Otóż dramatem w tym przypadku, będzie bezsilność jednostki, przy jednoczesnej nieposkromionej sile marzeń i przyjaźni. Jest to dość zawiłe połączenie, jednak nie na darmo „Lot nad kukułczym gniazdem" został okrzyknięty jednym z najlepszych filmów kina amerykańskiego. Bezsilnością jednostki, będzie w tym przypadku zamknięcie i odcięcie od bodźców świata zewnętrznego chorych psychicznie ludzi. Jak w prawdziwych zakładach, odseparowani od normalności zostają sami ze swoimi urojeniami. Doraźna pomoc, jaką zapewniają pielęgniarki i lekarstwa są mydleniem im oczu. Tak na prawdę, przebywając w zamknięciu, sami siebie nakręcają problemami i zamiast się z nich leczyć, popadają w jeszcze większą psychozę. Nie mogą jednak nic z tym zrobić – nie mają możliwości, ani nawet nie pomyślą o tym, by uciec. Tutaj w ich życiu ważna rolę odegrało pojawienie się zdrowego, żywiołowego Radle'a. On, niczym super bohater, miał siłę, aby zawalczyć o ich prawo do wolności. Jedyne, czego nie odebrali im ludzie w śnieżnobiałych kitlach, to marzenia i pragnienia. Każdy z pacjentów miał swój odrębny świat, zamknięty gdzieś w głowie. Mieli oni potrzeby, o których, przed pojawieniem się McMurphyego, nawet nie zdawali sobie sprawy. Nagle okazało się, że mają ochotę oglądać mecz w telewizji, słuchać muzyki czy uprawiać sport. Działając, na korzyść innych, niestety bohater działał także na niekorzyść własną. Za brak posłuszeństwa, każdego musi spotkać kara nawet, jeśli owo nieposłuszeństwo miało prowadzić do spełnienia dobrego uczynku. Drastyczne sceny kolejnych egzekucji, są przejmujące i nadają właściwy dla dramatu ton. W obliczu winy i kary nie może oczywiście zabraknąć elementu przyjaźni. I tutaj autorzy nie pozostawili pustej kartki. Wcześniej już wspomniany wódz Bromder, mimo wieloletniej znajomości pozostałych pacjentów, to nowo poznanego Radle'a obdarzył tym niezwykłym uczuciem. Nie chcę zdradzać zakończenia, ale właśnie w ostatniej, najbardziej wzruszającej scenie, podczas której nie warto powstrzymywać łez, motyw tej bezwarunkowej przyjaźni jest pięknie przedstawiony.

Źródło ilustracji: http://www.filmweb.pl

            Film jest bardzo oszczędny w środki wyrazu oraz ubogi w ścieżkę dźwiękową. Kamera nie pojawia się znikąd, czy też nie zaskakuje ona aktorów wyskakując znienacka. Zakładam, że scenarzyści chcieli, aby miejsce akcji było jak najbardziej anonimowe i neutralne. Dzięki temu każdy widz, będzie mógł umiejscowić wydarzenia i problemy we własnych realiach, tak jak tworzą to autorzy dobrych książek. Brak środków stylistycznych skłania także do skupienia większej uwagi na samej fabule i przesłaniu, aniżeli na efektach specjalnych, których oczywiście brak, może poza szokującą sceną, gdy wódz Bromder podnosi marmurowy blok z łaźni. Kiedy oglądającego nic nie rozprasza, jest on się w stanie skupić na dramaturgi i podwójnym dnie, ukrytym w puencie filmu. Takie właśnie podejście reżysera, moim zdaniem, cechuje dobre i mądre filmy, których większość nakręcono w ubiegłym stuleciu.

            Film „Lot nad kukułczym gniazdem” obejrzałam jak na razie raz i już wywarł na mnie ogromne wrażenie. Jest to jednak typ dzieła, po które trzeba sięgnąć kilkakrotnie, aby stwierdzić, iż się je rozumie. Obraz Milosa Formana zalicz się do kina bardzo ambitnego, więc nie polecam go z  marszu wszystkim. Trzeba się nieco psychicznie przygotować na jego oglądanie. Jeśli po obejrzeniu go za pierwszym razem, mamy wrażenie, że rozumiemy – znaczy to dokładnie tyle, że powinniśmy odtworzyć go jeszcze raz. Z reguły lubię kiedy filmy są żywiołowe i kolorowe. W tym przypadku oszczędność środków wyrazu była, wydaje mi się, niezbędna. Spowodowała one wyciszenie i pozostawiła w zamyśleniu nawet po napisach końcowych. Bardzo podobała mi się kreacja Jacka Nicholsona grającego w duecie z nieznanym jeszcze wówczas, Willem Sampsonem. Kontrast zaistniały między niewielkimi żywiołowym Jackiem, a postawnym i stonowanym Willem bardzo przypadł mi do gustu i nadał tonu całemu filmowi. Podziwiam trio twórców za tak, dobrze ukryte pod warstwą dialogów psychologiczne przesłania. Ogólny wniosek jaki ja wyciągnęłam z tego filmu, to utwierdzenie się w przekonaniu, że marzenia są niezniszczalne nawet w obliczu bezlitosnego systemu. Wielkie cele wymagają wielkich poświęceń, dlatego droga do celu usłana jest ciałami poległych w walce idealistów. Nie można się jednak poddawać, bo świat skonstruowany jest tak, aby komuś, choć pojedynczej jednostce, udało się dotrzeć na najwyższy szczyt.

                                                                                                    Joanna Rymko, 1e