Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Niemcy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Niemcy. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 27 czerwca 2017

„Królestwo”



„Królestwo” to kolejny wyczyn autorów m.in. „Makrokosmosu” i „Oceanów” przesuwający granice tego, co wydaje się niemożliwe
do pokazania w kinie. Tym razem Jacques Perrin (francuski aktor, producent filmowy, scenarzysta i reżyser) i Jacques Cluzaud (francuski scenarzysta ) ustawili kamery w lasach, by odnaleźć odpowiedź na pytanie, jak ewolucja i rozwój cywilizacji wpłynęły
na zachowania żyjących tam organizmów? Udało im się odtworzyć m.in. dramaturgię polowań drapieżników, podejrzeć sceny godów oraz zabaw dzikich koni, sfilmować cykl zdobywania pożywienia i karmienia rzadkich gatunków zwierząt. Bohaterami „Królestwa” są strach, instynkt przetrwania, umiejętność dostosowywania się do gwałtownie zmieniających się warunków środowiska, rytm narodzin i odchodzenia. Niesamowite, wyjątkowej urody ujęcia tworzą mistrzowski spektakl, w którym to przyroda,
a nie człowiek, zajmuje uprzywilejowaną pozycję. Znaczna część zdjęć powstała w Puszczy Białowieskiej, jednym z ostatnich kompleksów leśnych Europy o charakterze pierwotnym. Możemy się też doszukać ujęć z Biebrzańskiego Parku Narodowego
(łosie biegnące po torfowisku).


Źródło ilustracji: filmweb.pl 
Oglądając film „Królestwo”, oczy miałem szeroko otwarte, a na usta cisnęło mi się tylko jedno – „jak?”. Sam fotografuję przyrodę
i wiem, jak trudne jest umiejętne ukrycie się przed zwierzętami i uniknięcie zakłócenia ich codziennych czynności. Po filmie postanowiłem zobaczyć także dodatek do filmu. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, mogłem ujrzeć na nim niepublikowane sceny, materiały pokazujące jak stworzone zostały niektóre ujęcia. Wówczas wszystkie moje wątpliwości i pytania zostały rozwiane, chciałbym przytoczyć kilka z moich rozterek.

Oprócz pięknych ujęć krajobrazów, nieodłącznym atutem „Królestwa” są efektowne, dynamiczne sceny pościgów, np. ucieczka dzikich koni przed wilkami. Kamera podążała równolegle do biegnących zwierząt, które biegły z prędkością szybko jadącego kolarza szosowego. Aby sfilmować taki pościg, inżynierowie musieli wykazać się niebywałą pomysłowością i skonstruowali pojazd umożli-
wiający szybkie przemieszczanie się po leśnej ściółce (w lesie w którym kręcono tę scenę nie było ścieżek!) pełnej przeszkód
w postaci korzeni, przewalonych drzew lub kamieni. Końcowym efektem ich pracy był quad z malutką przyczepką, do której wchodził kamerzysta ze sprzętem, który mógł wówczas w pełni oddać się jak najpłynniejszemu sfilmowaniu sceny.

Źródło ilustracji: krolestwo-film.pl
Kolejnymi czynnikami, które wprost wprowadzały mnie w osłupienie podczas oglądania „Królestwa”, były bliskie ujęcia zwierząt.
Łania (samica jelenia) to najostrożniejsze zwierzę, jakie znam, jej uszy potrafią wychwycić każdy szelest, a nozdrza wyczuć każdy potencjalny zapach intruza. W filmie kamerzysta nakręcił jej naturalne zachowanie z dosłownie kilku metrów. To samo w przypadku sceny z lecącym kluczem żurawi, które sfilmowane zostały z paralotni.
-„Dlaczego zwierzęta nie przestraszyły się i nie przejmowały się tak bliską obecnością człowieka?” – główkowałem. Wszystko stało się jasne po obejrzeniu dodatkowych materiałów. Okazało się, że zwierzęta występujące w filmie zostały od małego wychowane
w azylu stworzonym specjalnie na potrzeby filmu. Trafiały tam osobniki, które z różnych powodów nie były w stanie wrócić na wolność
i nie poradziłyby sobie bez pomocy człowieka.

Źródło ilustracji: mediakwest.com
Jednym z mocnych punktów filmu jest także muzyka napisana przez francuskiego kompozytora, Bruno Coulais, autora ścieżki dźwiękowej m. in. do „Pana od muzyki”. Różnorodna muzyka idealnie wpasowuje się do zdjęć dynamicznych pogoni, wschodów słońca w górach, czy też klimatycznych ujęć rodem z głębi Puszczy Białowieskiej.

W przypadku Polski, premiera „Królestwa” (10 marca 2016) nie mogła wpasować się w lepszy termin. Przesłanie płynące z filmu sprzeczne jest z polityką obecnej partii rządzącej, która traktuje niestety nasz najcenniejszy krajowy zabytek niczym zwykły
las gospodarczy i pod pretekstem plagi kornika wykorzystuje go do bezmyślnego pozyskiwania drewna. Film ten jest jednym
z najbardziej wartościowych dzieł kinematografii, jakie dane mi było obejrzeć. Polecam, szczególnie w obliczu obecnie panującej sytuacji w kraju.


Filip Jarzyński, 1F

S T R A C H



Ludzka fascynacja złem jest rzeczą powszednią, którą możemy dostrzec w różnych sferach naszego życia – także w kinematografii. Wystarczy spojrzeć na produkcje pokroju „Milczenia owiec”, „Piły”, „Psychozy” czy „American Psycho”. Każda z nich odniosła ogromny sukces, choć ich treść nie porusza prostej i przyjemnej tematyki dla przeciętnego widza. Rodzi się zatem pytanie;


Dlaczego brutalne filmy mają tak duże powodzenie na rynku?

Popkultura wykreowała pewien poetycki obraz seryjnego mordercy. Najczęściej przyjmuje on postać inteligentnego erudyty, urzeka-
jącego widzów swoją charyzmą i pięknym wyrachowaniem. Według twórców, psychopatycznego bohatera należy budować w sposób pozwalający widzowi z nim sympatyzować. Można to nazwać prostym przepisem na sukces. Dzięki podobnym zabiegom, iko-
nicznym bohaterem „Milczenia owiec” nie jest główna bohaterka, tylko enigmatyczny Hannibal Lecter. Stanowi to doskonały przykład wykorzystania fascynacji złem w tworzeniu chwytliwej historii.



Źródło ilustracji: filmweb.pl

Zwróciłam na to zjawisko uwagę, pogłębiając swoją wiedzę o kryminologii. Przez zainteresowanie tematem, trafiłam także na mało znane dzieło Geralda Kargla, zatytułowane „Angst”. Jest to niemiecki film psychologiczny z 1983 roku, powstały ze współpracy
z polskim filmowcem Zbigniewem Rybczyńskim (autorem Oscarowego filmu krótkometrażowego „Tango”). Film opowiada o mordercy, który świeżo po odsiedzeniu wyroku za poprzednie zbrodnie, postanawia wrócić do swojej brutalnej pasji i wyrusza na poszukiwanie kolejnych ofiar. Głównego bohatera odgrywa wyśmienity, acz niepozorny Erwin Leder. Pomimo zahaczania o popularny temat, jakim są psychopaci – nie jest to kino konwencjonalne, które odbiłoby się większym echem w branży filmowej. Spotykamy się w nim
z narracją pierwszoosobową, a historia została ujęta w perspektywie 24 godzin. Oglądanie „Angst” zawsze będzie dla mnie ciekawym doświadczeniem. Póki co, miałam z nim styczność dwa razy. Pierwszy raz kilka lat temu, gdy analizowałam rolę seryjnego mordercy w kulturze masowej - drugi raz w celu odświeżenia sobie pamięci, aby napisać recenzję. Jest to dla mnie film fenomenalny, jednak jestem w stanie zrozumieć jego niedocenienie przez szersze grono widzów.

Najistotniejszą cechą „Angst” jest jego głębia. Widzowie mają duże pole do manewru w kwestii interpretacji treści fabuły i zabiegów filmowych. Wszystko posiada w nim swoją warstwę znaczeniową i nic nie dzieje się przypadkiem. Już sama historia, dobór postaci
i krajobrazu, nie jest odrealnionym wymysłem wyobraźni scenarzysty – tylko inspiracją zaczerpniętą z głośnej sprawy Wernera Knieska, mającej miejsce w 1980 roku. Austriacki przestępca włamał się do bogatej rezydencji i zamordował trzyosobową rodzinę. „Angst” przetłumaczyło tą historię na język filmowy. Przebieg zdarzeń, który widzimy na ekranie, jest niemal identyczny do rzeczy-
wistego. Świadomość widza, że coś takiego wydarzyło się naprawdę, mocno podkreśla dramaturgię i okrucieństwo filmu. Wzorowanie się na historii mordercy nie jest jednak najważniejsze - autorzy używają go tylko jako narzędzie, pomagające im w zarysowaniu istotnych treści.

„Angst” nie ma być odbierane jako scena wycięta z biografii Knieska, tylko jako przestroga. Przeciętny odbiorca popkultury, przyzwyczajony do ukulturalnionej kreacji seryjnego mordercy, zostaje zderzony w filmie Kargla z inną postacią. Główny bohater
nie jest napisany w sposób, który pozwoliłby widzowi go polubić. Jest słaby, niezdecydowany, obrzydliwy i popełnia błędy. Wywołuje
u nas strach i brak zrozumienia, a nie sympatię i zaciekawienie. Morderca ciągle się miota, a jego zbrodnia jest pełna niedociągnięć. Żeby to ukazać, twórcy zastosowali narrację pierwszoosobową. W filmie nie ma wielu dialogów, zostajemy sam na sam z głośnymi myślami głównego bohatera. On z kolei opowiada nam swoją historię i rozważania na temat popełnianej zbrodni. Efekt jest zaska-
kujący. Dzięki temu nawet w momentach, kiedy nic się nie dzieje na ekranie, widz w napięciu słucha refleksji psychopaty. Moim zdaniem jest to jedna z najlepszych produkcji, ukazujących psychikę seryjnego mordercy – wszystko jest w niej ujęte w sposób bardzo realistyczny. Bardzo podobała mi się scena włamywania się do rezydencji. Mężczyzna próbował się dostać do środka poprzez zbicie okna, jednak… za pierwszym razem mu się nie udało, bo za słabo uderzył w szybę. Potem w nieskoordynowany sposób wszedł do środka, otrzepał się i ze strachem rozejrzał po pomieszczeniu.


Źródło ilustracji: kinoplay.pl
Realistyczne i niepozorne podejście stanowi duży kontrast do innych produkcji takich, jak „Sie7em” czy „Milczenie Owiec”, które przedstawiają psychopatów jako geniuszy zbrodni. Samo popełnianie zbrodni przez głównego bohatera jest chaotyczne i bezkom-
promisowo przedstawione. Kamera nie szczędzi nam widoków i żaden czyn nie zostaje przez nią ugrzeczniony. Widzowie są świadkami szamotaniny z ofiarami, paskudnych rękoczynów i zacierania śladów przez mordercę. Są to widoki szokujące, jednak sprawiają, że dwa razy się zastanowimy zanim damy się zwieść kreacjom psychopatów wykreowanym przez media. Rzeczywistość jest mniej poetycka, niż pokazują to filmy inne od „Angst”. 


Od samego początku filmu rzuca nam się w oczy niekonwencjonalny sposób operowania kamerą. Można go interpretować na różne sposoby, jednak od razu widz czuje, że kadrowanie nie jest przypadkowe. Na początku, w więzieniu, postać bohatera jest nagrywana od dołu i z bliska. W trakcie rozwoju wydarzeń jednak kadr powoli się oddala, przez co pod koniec mamy dużo dalekich rzutów
z powietrza. Moim zdaniem pokazuje to stopniowe odrywanie się od rzeczywistości bohatera. W dodatku przez film przewijają
się liczne zbliżenia na twarze postaci, np. w scenie morderstwa. Widzimy tę sytuację z różnych perspektyw - zarówno sprawcy,
jak i ofiary. Widz może się dzięki temu poczuć niemalże jak uczestnik wydarzenia. Twórcy próbują też ukazać za pomocą obrazu emocje poszczególnych bohaterów. Kamera śledzi twarze nawet mało znaczących postaci, znajdujących się w otoczeniu psycho-
paty. Zawsze pilnie obserwują one głównego bohatera – co może być dowodem na jego paranoję. Ujęcia są fantastyczne, co jest świadectwem talentu filmowego naszego rodaka, Zbigniewa Rybczyńskiego.

„Angst” jest niewątpliwie jednym z moich ulubionych filmów. Wprawdzie było parę słabych elementów, o których wcześniej nie wspominałam (np. paskudna muzyka), jednak niemiecka produkcja jest dla mnie bardzo ważna ze względu na treść. Przekaz filmu jest głęboki, a przedstawiona historia, swoim okrucieństwem doprowadzi do łez niejednego widza. Poza sceną zbrodni niewiele
się dzieje, jednak narracja i kamera pracują w taki sposób, że widz jest pełen napięcia i niepewności przez cały czas. Zdecydowanie zasługuje na miano filmu najlepiej oddającego psychikę mordercy.



Julia Orłowska, 1A

czwartek, 1 czerwca 2017

Brat kontra brat


Kolejne produkcje Uniwersum Marvela przyzwyczaiły entuzjastów kina do pewnego poziomu. Czasami zdarzają się jednak filmy stawiające poprzeczkę wyżej. Reżyserzy filmu - bracia Russo najpierw pokazali, że potrafią nakręcić niezwykłą produkcję o Kapitanie Ameryce w stylu szpiegowskiego trillera, a teraz udowodnili, że ich wyobraźnia i umiejętności są bezkonkurencyjne. Tym razem jednak konwencja filmu rodem z przygód James'a Bonda łączy się z tradycyjnymi elementami, z których słynie superbohaterskie kino. Reżyserzy i scenarzyści dokonali wręcz niemożliwego, tworząc film wręcz idealny!


Źródło ilustracji: filmweb.pl

Captain America: Civil War jest kontynuacją wypuszczonego do kin w 2015 roku Avengers: Czas Ultrona i rozwija niezakończone tam wątki. Podczas jednej z misji Avengers pod wodzą Kapitana Ameryki (Chris Evans) dopuszczają do śmierci ludzności cywilnej. Świat zaczyna obawiać się supeherosów, a ONZ tworzy dokument zgodnie, z którym bohaterowie mają poddać się rejestracji i oddać swoje umiejętności w ręce organizacji. Steve Rogers i jego zwolennicy nie chcą podpisać dokumentu natomiast Tony Stark/Iron Man (Robert Downey Jr.) i jego sojusznicy postanawiają stanąć w opozycji. W to wszystko zamieszany jest jeszcze Bucky (Sebastian Stan) – dawny przyjaciel Rogersa oraz tajemniczy antagonista filmu świetnie zagrany przez Daniela Brühla.

Okazuje się, że znajomość poprzednich filmów Marvela, a przede wszystkim Czasu Ultrona oraz Zimowego Żołnierza będzie niezbędna do zrozumienia wielu poszczególnych historii przedstawionych w filmie. Nie uważam to za wadę, ponieważ kinowego uniwersum Marvela przekształciło się w serial, w którym postaci, wątki i wydarzenia przeplatają się w różnych produkcjach. Fabuła filmu została luźno oparta na komiksie Marka Millara, lecz porównywanie tych dwóch dzieł jest błędem, ponieważ są one naprawdę różne. Przede wszystkim film za podstawę do działania bohaterów bierze problemy filmowego uniwersum, co sprawia, że wszystko jest spójne i zrozumiałe. Każdy z bohaterów ma bardzo wiarygodne motywacje, a także świetnie zarysowane charaktery i rozterki,
co czyni je postaciami z krwi i kości. Wszystkiemu wtóruje perfekcyjna gra aktorska – Robert Downey Jr. już dawno udowodnił,
że jego kreacji Iron Mana nie można zastąpić. W tej produkcji pokazuje nam trochę inną stronę postaci Tony'ego Starka, któremu konsekwentnie w stosunku do wydarzeń z poprzednich filmów (np. stworzeniu sztucznej inteligencji chcącej zniszczyć ludzkość) wyrosło sumienie. Szereg innych postaci jakich jak Vision (Paul Bettany) i jego rozważania o człowieczeństwie; Scarlett Witch (Elizabeth Olsen), która boi się swoich własnych mocy; Czarna Wdowa (Scarlett Johanson) – rozerwana pomiędzy własnymi przekonaniami, a ej przyjaźnią do Steve'a; Paul Rudd jako Ant-Man, który od razy kradnie film kiedy tylko się pojawia; Anthony Mackie jako Sam Wilson/Falcon, Don Cheadle – War Machine; czy Jeremy Renner – Clint Barton/Hawkeye po raz kolejny udowadniają, że są po prostu najlepszymi aktorami do swoich ról.


Źródło ilustracji: film.onet.pl

Każdego z nich ogląda się z wielką przyjemnością. Szczególne wyróżnienie należy się scenarzystą, którzy z wyczuciem żonglują bohaterami i wydarzeniami. Choć trochę pominięty wydaje się Hawkeye, po którego roli oczekiwałem trochę więcej. Jest on jedną
z moich ulubionych postaci, więc odstawienie go na bok i umniejszenie jego znaczenia dla całego konfliktu bardzo mi się nie podobało. Nie oznacza to, że Sokole Oko nie ma nic „do roboty” w filmie, a jego wątek choć okrojony nadal intryguje. Ważne jednak, że kiedy tylko się pojawił na mojej twarz pojawił się szeroki uśmiech. Faktem jest jednak, że jego motywację można zrozumieć tylko i wyłącz-
nie, pamiętając Czas Ultrona. Nad wszystkimi góruje jednak Chris Evans jako Kapitan Ameryka. Jego niepowtarzalna kreacja Steve'a Rogersa sprawia, że nie potrafię wyobrazić sobie nikogo innego na jego miejscu. Reżyserzy świetnie i niewymuszenie wprowadzają do świata nowe postaci – Czarnej Pantery (Chadwick Boseman) i Spider-Mana (Tom Holland). Początkowo nie czekałem na solowy film o Czarnej Panterze, jednak teraz nie mogę się doczekać. Natomiast Tom Holland to najlepszy Peter Parker i zarazem Spider-Man jakiego można było zobaczyć na dużym ekranie. Jego chemia z Tony'm Starkiem została świetnie zagrana, a same sceny z „pajączkiem” tylko podwyższają nasz apetyt na jego własny film. Dodatkowo widz może poznać najseksowniejszą ciocię Petera Parkera w dziejach. 


Nie można jednak zapomnieć o głównym antagoniście filmu – niejakim Zemo, który jest kolejnym sztampowym przestępcą jakich Marvel ma wielu, a bardzo ciekawą postacią, której losy śledziłem z ogromnym zainteresowaniem. Jednak nie da się ukryć, że Zemo nie ma nic wspólnego z postacią z komiksów przez co doznałem lekkiego rozczarowania. Warto wspomnieć o tym, że Wojna Bohaterów wykonuje postawione przed nią zadanie - naprawia jeden źle zakończony wątek Czasu Ultrona – wprowadza konflikt między postaciami. Nie uświadczyliśmy tego w drugich Avengers, w których pomimo naprawdę niefortunnych zdarzeń wszystko zakończyło się dla większości bohaterów szczęśliwie. Bracia Russo nie zapominają o pokłosiu jakie pozostawił po sobie Ultron
i świetnie korzystają z ciekawych rozwiązań fabularnych. Właśnie dzięki temu wątek Zemo (przez wielu oceniany negatywnie) dla mnie jest spójny, konsekwentny i interesujący. 

Na wielki plus trzeba zaliczyć to, że najnowszy Kapitan Ameryka jest filmem... o Kapitanie Ameryce. Brzmi to dziwnie, lecz
ma swoje uzasadnienie. Przed seansem można było mieć wątpliwości czy w produkcji tak bogatej w różnorodnych herosów, tytułowy bohater nie zostanie zepchnięty na bok. Okazało się, że pojawienie się większej ilości postaci jest potrzebne i daje ogromną satysfakcję, a zarazem nie przyćmiewa występu Steve'a Rogersa.

Scenarzyści (Christopher Markus i Stephen McFeely) wykonali kawał dobrej roboty współpracując z reżyserami, który dokonali niemożliwego, kontrolując w filmie taką ilość bohaterów, stwarzając antagoniście skomplikowany plan, budując świetnie dialogi, przeplatając różne wątki, które w końcu układają się w jedną, zbudowaną na porządnych fundamentach całość. Po prostu nie można uwierzyć, że ten film nie rozlatuje się na kawałki kiedy rozłoży się go na czynniki pierwsze! Genialna robota!

Źródło ilustracji: film.onet.pl

Film broni się także kiedy przyjrzymy się jego warstwie audiowizualnej. Reżyserzy doskonale wiedzą jak kręcić sceny akcji.
Po prostu nie można od nich oderwać wzroku. Warto wspomnieć, że jest ich wystarczająco dużo i nie lecimy tutaj na łeb na szyję byle do kolejnej rozwałki – zamiast tego spokojnie i konsekwentnie przechodzimy od jednej sceny akcji do drugiej. Bitwa na lotnisku przejdzie chyba do historii jako najlepsza sekwencja walki w filmach superhero. Bracia Russo i aktorzy mają też niezwykły
dar pokazywania emocji bohaterów. Kiedy ci wymieniają miedzy sobą ciosy, czuć emanującą od nich nienawiść, złość, smutek
czy strach. Moje serce z trudem nie wybuchło podczas finałowej walki. Ta scena doskonale pokazuje, że emocje to potężna broń, której nie da się opanować. 
Film nie zawodzi też jeżeli chodzi o efekty specjalne, choreografię, kostiumy, czy montaż. 

Ważną rolę odgrywa w filmie kapitalna muzyka skomponowana przez Henry'ego Jackmana – utwory perfekcyjnie pasują do każdej ze scen i współtworzą klimat. Nowy Kapitan Ameryka to filmie bardzo dojrzały, zmuszający bohaterów do podejmowania trudnych decyzji, stawania naprzeciwko przyjaciół i wybierania pomiędzy wolnością, niezależnością, a bezpieczeństwem. Produkcja stawia
też pytanie jak powinien postępować heros i co jest 
wyznacznikiem bohaterstwa.

Zdecydowanie nie można zapomnieć o tym jaka atmosfera panuje w produkcji. Styl kina szpiegowskiego widać już w pierwszych minutach filmu, który rozpoczyna się niczym każdy film o Jamesie Bondzie. Produkcja zachowuje równowagę między poważnym klimatem, a scenami humorystycznymi, których co prawda nie ma dużo, ale świetnie rozluźniają atmosferę. W filmie znalazło
się miejsce nawet na dwa małe romanse, które nie sprawiają wrażenia wrzuconych na siłę, a nawet wydają się rzeczą niezbędną dla rozwoju losów niektórych postaci. 

Nie podobało mi się także to, że w produkcji nie wystąpił Samuel L. Jackon jako Nick Fury. Jego obecność z pewnością wniosłaby ciekawe elementy do fabuły. 

Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów to bez dwóch zdań najlepszy film ze studia Marvela, a może nawet najlepszy film superhero wszechczasów. Jest w nim wszystko czego mogliśmy oczekiwać po braciach Russo i Marvelu. Poza tym zakończenie to wielka
i radykalna zmiana statusu quo dla całego uniwersum na co bardzo czekałem. Warto wspomnieć także o tym, że to najbardziej dojrzały film z tego uniwersum i zarazem świetny przykład na ewolucję gatunku i ukształtowanie tego typu filmów w coś więcej
niż tylko plastikowe bijatyki. Warto o tym filmie pamiętać, kiedy ktoś posłuży się znanym stereotypem.


Mateusz Drewniak 1A

wtorek, 2 maja 2017

Grand Budapest Hotel




Film, który poddam recenzji to Grand Budapest Hotel, amerykańsko- niemiecko-brytyjski komediodramat z 2014 roku w reżyserii amerykańskiego twórcy Wesa Andersona. Wielokrotnie nominowany i nagradzany, otrzymał między innymi Oscara za najlepszą muzykę filmową, najlepszą scenografię, najlepszą charakteryzację i fryzury a także najlepsze kostiumy oraz 5 innych nominacji.

Źródło ilustracji: filmweb.pl

Dzieło jest natomiast kwintesencją stylu reżysera – nasycone barwy, symetryczna kompozycja kadru oraz momentami nawet ironiczne poczucie humoru. Mamy tutaj również wspaniałe grono aktorskie, między innymi Ralph Fiennes, Willem Dafoe,
Adrien Brody oraz Jude Law.
 

Sam początek filmu jest już z pewnością interesujący, do głównej akcji filmu prowadzi kilka ujęć, kilka linii czasowo-fabularnych, poprzez dziewczynę z książką Grand Budapest Hotel do autora opowiadającego historię powstania owej książki. Następnie przechodzimy do dwóch głównych linii fabularnych filmu – młody autor przybywa do tytułowego hotelu, a właściciel opowiada
mu o jego
relacji z byłym konsjerżem hotelu, panem Gustavem H., co jest głównym wątkiem filmu i fabułą książki.


Źródło ilustracji: film.onet.pl

Elementem języka filmowego, który zamierzam omówić jest sposób prowadzenia kamery – kadry filmowe oraz ujęcia. Jak już wcześniej wspomniałam, Grand Budapest Hotel jako film Wesa Andersona nie jest pozbawiony symetrycznych ujęć, wręcz przeciwnie, królują one na ekranie. W połączeniu z pastelowymi kolorami sprawiają często wrażenie bajki, mamy również ochotę zatrzymać film i po prostu podziwiać piękne kadry.
 
Źródło ilustracji: film.onet.pl
 Często w tych symetrycznych ujęciach kamera ustawiona jest tak, jak gdyby na środku drugiego planu znajdował się kolejny kadr – na przykład pan Gustave i Zero stojący za szybą, podczas gdy na pierwszym planie mamy kucharzy w kuchni, co nadaje trochę magicznego klimatu opowieści i jest ciekawym zabiegiem artystycznym. Kamera w Grand Budapest Hotel jest często bardzo statyczna. W dużej ilości ujęć pozostaje w bezruchu. Często skupia nas na danej sytuacji, dodając powagi i dramatyzmu. Szczególnie bliskie zbliżenia na twarz bohaterów z grą światła są wspaniałe – jak podczas kolacji młodego jeszcze autora z star-
szym już Zero Mustafą lub jazdy Agaty na karuzeli. Wywołują w nas emocje i to ich obraz zostaje z nami na dłużej. Innymi razy
ma to
jednak humorystyczny zabieg, na przykład w momencie ucieczki pana Gustave’a przed policją. Kamera nie rusza za boha-
terem lub goniącymi go policjantami, nie
zmienia swojej pozycji i pozwala nam z dala obserwować całe zajście, co jest pewnym absurdem w kinie, nie do tego jesteśmy przyzwyczajeni. Innymi częstymi ruchami kamery oprócz zbliżeń są oddalenia od postaci
lub sceny, ustawienie
bohatera na środku, lecz objęcie go całego, ruchy o 180 stopni i ruch kamery za daną postacią.

Źródło ilustracji: film.onet.pl
 Grand Budapest Hotel zajmuje miejsce na liście moich ulubionych filmów. Od pierwszych minut zachwycił mnie pod wieloma aspektami. Dobra gra aktorska, omówione już przeze mnie prowadzenie kamery, z pozoru dość prosty scenariusz z wątkiem kryminalnym, potrafiący jednak zaciekawić, muzyka a także piękna scenografia. Dzieło Andersona jest również pewną
odą do czasów, które już minęły i
nigdy nie powrócą – wyrażoną czasem akcji i wynikającymi z niej rzeczami, takimi jak stroje
i zwyczaje ludzi. 


Film z pewnością polecam wszystkim, uważam, że jest ciekawym doznaniem, różniącym się od filmów z ostatnich lat.

         Martyna Nowak, 1a 

środa, 28 grudnia 2016

Niesamowita historia angielskiego Orła



Niesamowita historia angielskiego Orła


Zainspirowana prezentacją koleżanek z klasy postanowiłam udać się na Międzynarodowy Festiwal Młodego
Widza "Ale Kino!". Wybrałam film pt. "Eddie zwany Orłem" z 2016 roku, ponieważ interesuję się skokami
narciarskimi i bardzo chciałam zobaczyć tę produkcję na podstawie prawdziwej historii skoczka, o którym
już wcześniej wiele słyszałam. Główną rolę zagrał Taron Egerton (znany z filmu "Kingsman: Tajne służby"),
a na ekranie towarzyszą mu Hugh Jackman ("X-Men", "Prestiż") i Christopher Walken ("Łowca jeleni", "Złap
mnie, jeśli potrafisz"). Reżyserią zajął się Dexter Fletcher.

Źródło ilustracji: filmweb.pl
Michael "Eddie" Edwards ma jedno wielkie marzenie - chce wziąć udział w igrzyskach olimpijskich. Nie jest
jednak utalentowany sportowo, a dodatkowo przeszkadza mu przymus noszenia okularów. Jako nastolatek
odkrywa w sobie pasję do narciarstwa alpejskiego, lecz pomimo drobnych sukcesów Brytyjski Komitet Olimpijski
nie pozwala Eddiemu startować na igrzyskach. Chłopak jest jednakże bardzo ambitny i postanawia spróbować
swoich sił w innej zimowej dyscyplinie - skokach narciarskich. By trenować, wyrusza za zarobione na tynkowaniu
pieniądze do Niemiec. Tam spotyka Bronsona Peary'ego, dawnego amerykańskiego mistrza w tym sporcie, który
został wyrzucony z drużyny za pijaństwo i niezdyscyplinowanie. Mimo początkowej niechęci, zawodowiec zgadza
się na współpracę widząc zapał i hart ducha Eddiego. Celem męczących treningów stają się zimowe igrzyska
w kanadyjskim Calgary w 1988 roku. Jedyną dużą przeszkodą okazuje się być długość skoku - by zakwalifikować
się na zawody, Edwards musi skoczyć przynajmniej 61 metrów. Choć początkowo wydaje się, że młody Anglik
nie podoła temu zadaniu, "Orzeł"; zamierza zaskoczyć zarówno Komitet Olimpijski, jak i trenera Peary'ego,
kibiców skoków narciarskich z całego świata oraz samego siebie...

Źródło ilustracji: filmweb.pl
"Eddie zwany Orłem" to bardzo ciepły i wzruszający film. Opowiada niezwykłą historię nietuzinkowej postaci,
która podbiła serca fanów skoków wszystkich narodowości. Produkcja  w zabawny, przejmujący i interesujący
 sposób pokazuje drogę i trud wspaniałego człowieka jakim był Eddie Edwards. Taron Egerton bardzo dobrze wcielił
się w tytułową postać. Świetnie pokazał nieśmiały, ale pełen niezłomności charakter angielskiego skoczka.
Aktor ukazał zarówno niezdarność, jak i wytrwałość Edwardsa oraz myślę, że wspaniale pasował do tej roli. 

Ekipa filmowa zadbała o wszystkie najważniejsze szczegóły. Możemy zobaczyć, jak te 30 lat temu wyglądały skoki
narciarskie, czym się różniły od tych współczesnych. To świetna okazja do zagłębienia się nie tylko w historię jednego
skoczka, ale również samego sportu. Uroku filmowi dodają również piękne, śnieżne krajobrazy Niemiec.

"Eddie zwany Orłem" to idealny film na zimowe, chłodne wieczory. Uważam, że spodoba się nawet osobom
nie zainteresowanym sportem, chociażby dzięki zawartemu w nim humorowi. Myślę, że warto znać Eddiego
Edwardsa i jego osobliwą historię. Według mnie film powinien ukazać się nie tylko na festiwalu "Ale Kino!",
ale równieżw zwykłym repertuarze kinowym, żeby więcej osób miało okazję do obejrzenia go.

                                                                                                                         Aleksandra Baumgart, 1D




Bibliografia: