Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wielka Brytania. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wielka Brytania. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 4 lipca 2017

Skyfall


"Nazywam się Bond, James Bond"



Te słowa mogliśmy usłyszeć już wiele razy. To coś w stylu oficjalnej wizytówki agenta 007. Dlaczego teraz przywołuję te słowa? Niedawno w sieci ukazały się wiadomości związane z kontynuacją serii. Dlatego warto obejrzeć tą część przygód Bonda i odświeżyć wspomnienia.

"Skyfall" to film pełen świetnych scen akcji, gry aktorskiej czy fabuły. W tym dziele obserwujemy upadek i powstanie słynnego agenta Jamesa Bonda. "Zmartwychwstały" Bond jest pełen nawiązań do poprzednich filmów z jego udziałem. Ale czy jest to ten sam Bond, którego mieliśmy już okazję poznać wsześniej? No cóż chyba tak. Wielu fanów zniechęcił do oglądania nienajlepszy "Quantum
of Solace," jednak powinni obejrzeć "Skyfall".



Źródło ilustracji: film.onet.pl
 "Skyfall" to coś na wzór filmu "Mroczny Rycerz powstaje", w którym to Batman musi podnieść się i unicestwić tych, którzy zniszczyli mu życie. Jednak nie jest to ten sam bohater. Bond to Bond – agent Jej Królewskiej Mości, twardy, zimny, ale czasem potrafiący okazać uczucia. Opowieść w głównej mierze skupia się na M - szefowej Bonda. Wreszcie ma ona coś więcej
do roboty niż tylko wypominanie 007 kolejnych nieudanych misji czy serię zabójstw popełnianych bez potrzeby. M ma pewne powiązania z Silvą (głównym antagonistą) i przez to bierze czynny udział w całej opowieści. Judi Dench znów bardzo dobrze odegrała rolę surowej szefowej, która musi sobie radzić z problemami MI6 i kierowaniem tym angielskim wywiadem. Daniel Craig grający 007 spisał się wyśmienicie. Jak i pozostała część ekipy.

Sceny akcji są dobrze nakręcone, świetnie ujęte, krajobrazy wyjątkowo przyciągają uwagę widzów, dialogi intrygują, a muzyka genialnie wpasowuje się w każdą scenę. W Skyfallu nie brakuje pościgów, walk na pięści czy strzelanin, jednak to, co napędza film, to fabuła. Czarny charakter jest tajemniczy, nie wiemy o nim zbyt wiele na początku, a gdy się pojawia to jeszcze bardziej nas intryguje. 


Źródło ilustracji: film.onet.pl
Kolejnym asem 007 jest powrót do korzeni i wiele nawiązań do poprzednich części. Powraca kwatermistrz Q, ale Bond nie dostaje
od niego super gadżetów czy innych zabawek. Dostaje tylko pistolet i nadajnik. To się nazywa nowoczesność i jak powiedział Q – "Oczekiwałeś wybuchającego długopisu? Już się w to nie bawimy." 


Kobiety Bonda występujące w filmie są takie jak zawsze - skryte, często boją się antagonisty Jamesa Bonda, czasem zdradzają
i często prowadzą agenta w ślepą uliczkę albo pułapkę. 


Czy można zatem powiedzieć coś złego o "Skyfallu"? Trochę tak. Jeżeli nie lubicie Daniela Craiga to raczej was ten film nie przekona do tego aktora. Według mnie wszyscy odtwórcy słynnego szpiega wnieśli coś nowego do serii i osobiście każdego lubię. Część widowni może też nie zachęcić mroczny klimat filmu, którego nie można było zobaczyć w Bondach Rogera Moora, czy Seana Connery. 

Źródło ilustracji: film.onet.pl
 Mimo to, "Skyfall" to jeden z najlepszych filmów o przygodach agenta Jej Królewskiej Mości. Stanowi powrót do korzeni, posiada wiele wspomnień, buduje odrodzonego Bonda równocześnie będąc bardzo dobrym filmem akcji ze znakomitą intrygującą fabułą. Status 007 pozostał nietknięty, seria znów jest na dobrej ścieżce, a sam szpieg pokazuje klasę. James nie mógł dostać lepszego prezentu na 50 urodziny niż "Skyfall". Ukłony dla reżysera Sama Mendesa.

Mateusz Drewniak, 1A


2001: Odyseja Kosmiczna



Film „2001: Odyseja Kosmiczna” w reżyserii Stanleya Kubricka jest dobrze znany ze swojej intrygującej fabuły i świetnych ujęć,
co sprawiało, że chęć obejrzenia go chodziła za mną od dłuższego czasu. Żałuję, że tyle zwlekałam i zobaczyłam go dopiero teraz. Został on nakręcony w roku 1968, a w głównych rolach obsadzono Gary’ego Lockwooda i Keira Dullea, którzy wcielili się w postacie pilotów statku kosmicznego i naukowców, którzy kierują się w stronę Jupitera.


Źródło ilustracji: film.onet.pl
 Film składa się z czterech, na pierwszy rzut oka niezwiązanych ze sobą części jednak każdą z nich łączy tajemniczy, czarny monolit. „2001” ukazuje również ewolucję człowieka, sztuczną inteligencję i jej próby przejęcia kontroli nad człowiekiem.

Dzieło to wyróżnia się pod wieloma względami. Dobór muzyki i jej połączenie z wyjątkowymi, świetnie skadrowanymi obrazami sprawił, że Odyseja Kosmiczna jest dla mnie dziełem wyjątkowym. Twórcy szczególnie skupili się również na dokładnym i trafnym przedstawieniu fizyki w kosmosie (o czym tak wiele filmów zapomina i pomija podstawowe zasady jednej z ważniejszej części jakiegokolwiek filmu osadzonego w przestrzeni kosmicznej!).



Źródło ilustracji: film.onet.pl
Można powiedzieć, że najważniejszym i najbardziej dopracowanym elementem tego filmu – poza fabułą i muzyką – są efekty wizu-
alne. Bardzo urzekła mnie estetyka przedstawianych obrazów i dwa sposoby prowadzenia kamery. W większości ujęć Kubrick zachowuje wręcz idealną symetrię, co często przewija się w reżyserowanych przez niego filmach. Uwaga widza skierowana jest
przez to na środek kadru, zazwyczaj wypełnionego kontrastowym do głównego obiektu kolorem. Futurystyczne, oszczędne w kolorach wnętrza statków kosmicznych i surowość barw Kosmosu tylko pomagają w nakierowaniu naszego wzroku na właściwe miejsce. Każda klatka z Odysei Kosmicznej została skonstruowana z ogromną uwagą i skupieniem.Kubrick był perfekcjonistą,
co zdecydowanie widać w jego filmach. Idealna symetria ukazywanych scen oraz świetny dobór kolorów i światła pokazują jaką
wielką uwagę przykładał on do samego wyglądu sceny. 


Źródło ilustracji: film.onet.pl
2001: Odyseja Kosmiczna jest znana również z doskonale dobranej muzyki, która umiejętnie steruje naszymi uczuciami. Świetnym przykładem takiego manipulowania jest sam początek filmu. Przez pierwsze trzy minuty wpatrujemy się w pusty ekran. Jedynym bodźcem jaki otrzymujemy jest narastająca muzyka, która sama w sobie wywoływała we mnie niepokój. Ścieżka dźwiękowa filmu składa się ze znanych nam utworów, w szczególności „Also sprach Zarathustra“ Straussa, która przeszła do historii jako „ta muzy-
ka z filmów o kosmosie“. Kubrick idealnie dobiera klasyczne utwory, które zasieją w nas niepokój, zaciekawią nas, lub zwrócą uwagę na podniosłość sytuacji lub obrazu. Możemy usłyszeć utwory twórców takich jak Strauss i Ligeti, które wspaniale oddają charakter filmu. Użycie ciszy również wzbudza mój podziw.



Źródło ilustracji: film.onet.pl
Cisza stanowi wyraźny kontrast dla nielicznych dialogów, które pojawiają się niezwykle rzadko i dzięki temu treść wypowiadanych kwestii mają w sobie moc. Film cichnie również gdy widzimy głównych bohaterów w przestrzeni kosmicznej, co bardzo przypadło
mi do gustu – wiele filmów bowiem popełnia błąd i ukazuje dźwięk w kosmosie. Manipulacja uczuciami widza poprzez muzykę –
lub jej brak – jest doprowadzona tutaj do perfekcji. Zapełnienie ujęć muzyką skłania nas do samodzielnego interpretowania tego,
co widzimy, lub większym skupieniu się na pokazywanych obrazach w przypadku jej braku. 


Źródło ilustracji: film.onet.pl
 Zadziwiającym jest jak bardzo otwarty do interpretacji jest cały film. Wiele rzeczy, nie tylko zakończenie, pozostaje niewyjaśnione. Zagadka tajemniczego monolitu, związek wszystkich czterech części, ukryta fabuła i zakończenie – to wszystko musimy sami wywnioskować i zrozumieć w trakcie oglądania – nikt nie poda nam odpowiedzi na tacy. Sam Kubrick powiedział że jeśli widz
od razu wszystko zrozumiał, film nie jest dobry. Nie chciał tłumaczyć ukrytych znaczeń scen, chciał zmusić innych do własnego interpretowania filmu. Odyseja Kosmiczna sama wyjaśniająca swoje zagadki nie byłaby taka fascynująca. Byłaby tylko kolejnym filmem o którym zapomina się po paru dniach, bez głębszego zastanowienia. Myślę, że dzieło tak niezwykłe jak to zostanie w mojej pamięci na dłużej oraz wciąż będzie mnie intrygować i zachwycać.


Lidia Tarłowska, 1A


czwartek, 29 czerwca 2017

Koniec Ery Craiga



"The dead are alive". To hasło przewodnie 24 filmu o agencie Jej Królewskiej Mości pod tytułem "Spectre", w naszym pięknym języku to: WIDMO. Tak na marginesie to jestem trochę zawiedziony, że nie zostało to jednak przetłumaczone. SPECTRE jest to tajna organizacja, która pojawiała się w klasycznych Bondach, a jej szef – Blofeld był od zarania dziejów nemezis 007. W najnowszym filmie James Bond (Daniel Craig) znów wpadnie na trop WIDMA i znów zetrze się z Blofeldem. Wiązałem wielkie nadzieje z tą produkcją. Po 3 filmach z Craigiem, które były wręcz wypełnione po brzegi bardzo ponurą i poważną atmosferą to wreszcie pojawiła się okazja na powrót Bonda zza grobu. Czy to się udało? No cóż, głosy wielu recenzentów są bardzo podzielone.


Źródło ilustracji: film.onet.pl
Film jest ogromnym hołdem dla wszystkich poprzednich części cyklu. Pojawia się masa nawiązań i puszczania oczek do fanów serii. Ja też się do nich zaliczam. Dlatego byłem zachwycony z np. świetnej sekwencji otwierającej ("Tylko dla twoich oczu" i "Żyj i pozwól umrzeć"), scenami w Alpach ("W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości"), genialnie poprowadzonymi rozmowami Q i 007 (prawie wszystkie części), powrót małej acz satysfakcjonującej ilości gażetów, walką w pociągu ("Pozdrowienia z Rosji"), świetnie nakrę-
conym i przemyślanym pościgiem w Rzymie, czy pojawienia się białego kota Blofelda. Jest to tylko kilka przykładów, a zaręczam,
że jest ich więcej. Produkcję ogląda się bardzo przyjemnie i luźno, co na pewno można zaliczyć na plus. Całkiem dobrze wypada sam scenariusz, który nie tylko łączy całą sagę Daniela Craiga w roli 007, co jest zabiegiem idealnym, ale daje także pole do popisu nowym postaciom: choćby Madeleine Swann (Lea Seydoux), Hinxowi (Dave Bautista), czy C (Andrew Scott) oraz starym znajomym – nareszcie M (Ralph Fiennes), Q (Ben Whishaw), Moneypenny (Naomie Harris) oraz Tanner (Rory Kinnear) mają coś więcej do powie-
dzenia i odgrywają dużą rolę w jednym z wątków filmu. Słyszałem różne opinie, że aktorzy nie wywołują emocji i, że w sumie to grają tylko dla pieniędzy. Muszę się z tym nie zgodzić. Bo chyba każdy aktor chciałby zagrać w tej kultowej serii, a kiedy widzę uśmiech Daniela Cragia, czy stojących nad stołem ze spluwami M i 007 to po prostu jestem w siódmym niebie. Większość aktorów gra bardzo dobrze choć muszę przyznać, że talent Monici Bellucci został po prostu zmarnowany. Gra ona tylko w kilku scenach, które można
by usunąć z filmu i nic on na tym by nie ucierpiał. Głównego antagonistę perfekcyjnie zagrał Christoph Waltz, natomiast muszę
się trochę przyczepić do samego Daniela Craiga, który nie jest wcale znudzony rolą Bonda, a tylko jej ponurą częścią. Kiedy gra tradycyjne bondowskie sceny to wywołuje uśmiech na twarzy każdego. On ma już dość takiego Bonda jakiego musiał grać przez
3 filmy. Bardzo dobrze, że "Spectre" idzie w trochę inną stronę. Ale ogólnie rzecz biorąc to dobrze, że ta produkcja to ostatni film Craiga z tej serii, bo widać, że przejadł mu się ponury klimat współczesnego Bonda – tak samo jak mi. 


Źródło ilustracji: film.onet.pl
 Genialnie wypada jednak muzyka, efekty specjalne, kostiumy, świetne ujęcia kamery (kamerzystą jest Polak, Łukasz Bielan!),
czy montaż. Należy pochwalić także niesamowite sceny akcji, pościgi (świetnie wypadają sceny na ulicach Rzymu) oraz wyczekiwany przeze mnie humor, który trochę ratuje sytuację.

Do tych słabszych elementów należy zaliczyć niefortunne zakończenie. Choć finał produkcji pasuje do zakończenia Ery Daniela Craiga i jego Bonda to trzeba zaznaczyć, że Spectre nie jest końcem serii o słynnym szpiegu. Ciekawe jak teraz będzie kontynu-
owana
saga. Cały film ma jeden wielki problem - stara się być klasycznym Bondem jakiego znamy z filmów z Rogerem Moorem czy Seanem Connerym, ale twórcy wyraźnie bali się zrobić z tego widowiska naprawdę tradycyjnego filmu o przygodach "Agenta
Jej Królewskiej Mości". Znowu jest obecny ponury i poważny charakter, o którym już wspomniałem, ale należy powiedzieć, że zajmuje pół czasu trwania produkcji. Niestety twórcy dali się omamić wizją dzisiejszego kina. Ale co z tego skoro dzień po premierze sala, w której oglądałem film była prawie pusta. To świadczy o tym, że ludzie nie chcą oglądać Bonda jako ponuraka.



Źródło ilustracji: film.onet.pl
"Spectre" to film bardzo nierówny. Raz stara powrócić do korzeni serii, a raz staje się bardzo poważną i ponurą produkcją. Sądziłem, że uda się odrodzić serię w duchu klasycznych Bondów. Jednak podjęcie ostatecznej decyzji o ocenie jest trudne, bo to nadal bardzo dobrze zbudowana i świetnie poprowadzona produkcja, na której bawiłem się cudownie, choć pojawiło się zdecydowanie za mało tradycyjnych elementów. Przez ten fakt na pewno nie wystawię temu filmowi najwyższej noty. Niestety nie jest to arcydzieło. Potrafię zrozumieć, że James potrzebował jakiegoś odświeżenia w postaci filmów z Craigem i według mnie było to nawet potrzebne. Jednak
ja czuję już przesyt. Podczas seansu porównałem współczesnego Bonda z tym klasycznym. Muszę powiedzieć, że Daniel Craig poradził sobie o wiele lepiej w tej drugiej roli. Sceny z poważnym Jamesem nie były już tak przekonujące jak w Skyfall, czy Casino Royale. To chyba mówi samo za siebie.



Źródło ilustracji: film.onet.pl
Trzeba oddać producentom, reżyserowi i całej ekipie, że przynajmniej spróbowali nagrać klasyczny film o Jamesie Bondzie. Muszę
to powiedzieć: agent Jej Królewskiej Mości powinien zakończyć erę ponurego patrzenia na świat i wrócić na utartą ścieżkę, którą zapoczątkowano w "Doktorze No". Trzymam kciuki za wszystkich odpowiedzialnych za 25 część sagi. Niech tylko wezmą sobie
do serca błagania milionów fanów. Bo James Bond to ikona popkultury, którego filmy stanowiły osobny gatunek kina szpiegowskiego
i kina akcji. Czy w nowym Bondzie "Umarli żyją" naprawdę? Nie do końca. Ale mam nadzieję, że stary, dobry James Bond powróci. Musi...

8/10

Mateusz Drewniak, 1A



środa, 3 maja 2017

Czy pomyliliście kiedyś jawę ze snem? Recenzja filmu "Marzyciele"



Czy pomyliliście kiedyś jawę ze snem? Albo ukradliście coś, choć mieliście pieniądze? Czuliście kiedykolwiek
nostalgię? Lub myśleliście, że jedziecie, choć pociąg wciąż stał na stacji? Może po prostu byłam szalona. Może to przez
lata 60. A może byłam po prostu dziewczyną zaburzoną?

Źródło ilustracji: filmweb.pl

Słowa Susanny z „Przerwanej lekcji muzyki” wybrzmiewały w mojej głowie już nie raz, lecz przy oglądaniu „Marzycieli” Bernardo Bertolucciego zupełnie nie mogłam sobie wybić ich z głowy. Podobnie jak wrażenia, że scenariusz filmu został napisany przez koncern tytoniowy, a nie przez Gilberta Adaira. To jednak wcale nie było złym doświadczeniem, ale o tym później. 

„Marzyciele” to dramat z 2003 roku nakręcony na podstawie książki wspomnianego już Gilberta Adaira, który stworzył także scenariusz. Odtwórcami głównych ról są Michael Pitt, Eva Green i Louis Garrel. Film zdobył 4 nominacje na europejskich
festiwalach, lecz żadnej nagrody. Czy słusznie? 

Historia wcale nie jest banalna, choć z pozoru taka właśnie może się wydawać. Mamy rok 1968, amerykański student Matthew przyjeżdża do Paryża. Podczas demonstracji pod Filmoteką Francuską poznaje Isabelle i Theo – nierozłączne rodzeństwo. Całą trójkę łączy miłość do kina, toteż od razu znajdują wspólny język i po dwóch dniach znajomości młody Amerykanin wprowadza
się do domu francuskich bliźniaków. 
Tutaj zaczyna się cała zabawa. 

Źródło ilustracji: filmweb.pl

Czy jest coś lepszego niż adoracja kina w filmie? Tytułowi marzyciele to najwięksi kinomani, jakich widział ówczesny świat – sami tak o sobie mówią. Dlatego właśnie dzieło Adaira przesycone jest odniesieniami do klasyków filmowych; bohaterowie grają w swego rodzaju grę, gdzie odtwarzają ulubione sceny. W pamięć zapadł mi zdecydowanie ich bieg przez Luwr, gdzie pobijają rekord czasowy, ustalony w filmie „Bande à part”. Scena ta jest także niezwykle ważna w kontekście całości filmu, ponieważ to właśnie podczas tego „maratonu” Matthew zostaje oficjalnie zaakceptowany jako część grupy. Od tej pory relacja bohaterów wchodzi na wyższy szczebel, bliźniacy coraz bardziej wciągają Amerykanina w swój beztroski, buntowniczy świat pozbawiony tabu. 

Skoro jesteśmy już przy buncie, zadałam sobie pytanie: czy to na pewno o niego tutaj chodzi? Chociaż wielu krytyków twierdzi,
że tak, dla mnie jest to raczej manifest wolności, który niekoniecznie nazywać należy buntem. Postanowiłam zatem zgłębić psychikę bohaterów, by dowieść swojej tezy i największy problem w analizie sprawił mi Theo. Matthew bowiem jest typowym zagubionym chłopcem, który wraz z rozwojem akcji zaczyna dławić się natłokiem bodźców i wolnością samą w sobie – nie potrafi się odnaleźć
w świecie, który stworzyli dla niego Theo i… No właśnie. Isabelle. Otwarta książka, powielona kreacja trudnej nastolatki - chociaż
wcale nie chcę jej tak nazywać. Robi z siebie (nieco na siłę) trudną do rozgryzienia, lecz jest histerycznym lekkoduchem. Oczywiście ostatnie czego chcemy, to uznawać ją za osobę pozbawioną wartości; dziewczyna ma wiele głębokich przemyśleń i bogatą sferę uczuciową. Jednak czy wszystkie te uczucia należą do niej? Przypatrując się jej miałam wrażenie, że żyje w świecie iluzji, stworzonym przez filmy i swojego brata. Bo tak naprawdę to Theo przez cały czas pociąga za sznurki. Niby walczy o swoje wartości
i wiemy, jakie ma poglądy, ale to wszystko jest tak naprawdę zasłoną. Zastanowiło mnie jego zniknięcie na pewną część filmu – reżyser skupił się na pozostałej dwójce, a biedny Theo zepchnięty został na dalszy plan. Jednak czy to na pewno było zepchnięcie? Moim zdaniem raczej podprogowe zwrócenie uwagi odbiorcy na jego rolę w filmie, która pomimo tego, że w relacjach z pozostałymi bohaterami była niewielka, w kontekście całości wzrasta jednak znacząco. 

Źródło ilustracji: filmweb.pl

Bardzo podobała mi się także scena w wannie, która została mistrzowsko skonstruowana. Kamera patrząca z pozycji „podglądacza”, plecy bohaterów na pierwszym planie. W głębi lustro, składające się z trzech skrzydeł, a w każdym z nich odbicie twarzy marzycieli. Sam motyw lustra, tak bardzo oklepany, został tu wykorzystany w zupełnie nowatorski sposób. W połączeniu z toczoną wcześniej zaciętą dyskusją bohaterów, przeciągnięcie tej sceny i zagranie ciszą stanowią fenomenalną intrygę. Twórcy filmu dają nam moment na refleksję nad wypowiedzianymi przez bohaterów słowami. Paradoksalnie, tę chwilę spokoju przynosi Isabelle, która to przecież zawsze ma iskierki w oczach i stanowi motor napędowy całego filmu. Scena magiczna, niezwykła, zdecydowanie warta uwagi. 

A propos uwagi – aż trudno nie zwrócić jej na tak wszechobecne sceny erotyczne. Niektórzy mówią, że „Marzyciele” w pewnym momencie stają się filmem pornograficznym. Osobiście dosłowność ta nie zaskoczyła mnie – domeną lat 60. było przecież odrzucanie schematów. Lubię mówić otwarcie o tematach tabu. Może dlatego ten film tak mnie oczarował. A może dlatego,
że perwersja scen wcale nie boli tak bardzo, jak mogłoby się zdawać. Mają w sobie urok, który właściwie trudno jest mi określić. Nakręcone zostały tak, aby odbiorca był w stanie poczuć intymną atmosferę wraz z bohaterami – pozycja kamery to zazwyczaj
punkt widzenia jednego z nich, a jej ruchy są powolne, posunę się nawet do stwierdzenia, że erotyczne. To buduje napięcie i stwarza świetną, tajemniczą atmosferę, w którą widz zostaje podświadomie wciągnięty. Ważna w filmie jest także scenografia, chociaż rzecz dzieje się w większej części w domu bliźniaków. Wpływa ona jednak znacząco na postrzeganie świata i psychiki bohaterów, która jest równie brudna i niepoukładana jak miejsce, w którym żyją. Szczerze mówiąc, udziela się to także widzowi. Oglądając film miałam w głowie mętlik, próbowałam ułożyć sobie jakoś to wszystko we własnej rzeczywistości, jednak udało mi się dopiero po chwili głębszej refleksji. 

Warta uwagi w filmie jest także muzyka, która idzie przecież w parze z adorowanym przez bohaterów kinem. W soundtracku odnaleźć można nie tylko takich artystów jak Jimi Hendrix, The Doors, Janis Joplin czy Edith Piaf, lecz także tych mniej znanych, offowych twórców. Całość zdecydowanie pomaga poczuć klimat lat 60. i jeszcze lepiej wejść w świat naszych marzycieli. 

Źródło ilustracji: filmweb.pl

Uwaga, spoiler: jedyną chyba rzeczą, która nie podobała mi się w filmie, było banalne zakończenie. Spodziewałam się czegoś więcej, a to, co zobaczyłam, zepsuło mi nieco całość odbioru filmu. Z jednej strony zakończenie miało pokazać zawód, z jakim spotkał
się Matthew – jego przyjaciele przestali nagle respektować wcześniej wyznawane wartości, zaczęli wierzyć w przemoc. Nastąpiło wewnętrzne załamanie Amerykanina, ale z pewnością dałoby się je ukazać o wiele lepiej niż poprzez chaos wywołany zamieszkami. Scena końcowa została po prostu spłycona i toczyła się za szybko, co być może było zamierzeniem twórców, jednak w ogólnym rozrachunku wcale nie wyszło filmowi na dobre. Powinna zostać wykonana bardziej dostojnie, emocjonalnie, w sposób pasujący
do reszty filmu. 

„Marzyciele” to nie jest film, którego celem ma być ukazanie realiów ówczesnego świata. W ogólnym rozrachunku uważam go raczej za poruszający wiele ważnych tematów i podejmujący dyskusje o absurdzie istnienia i wartości życia samego w sobie. Zadaje widzowi pytanie: dlaczego nasze życie ma być w jakikolwiek sposób ukierunkowane, w dodatku przez kogoś? Sprawia, że człowiek faktycznie zaczyna zastanawiać się nad własną ponurą egzystencją, zaczynając kwestionować wszelkie wyznawane dotychczas wartości. „Marzyciele” to zdecydowanie film godny polecenia, nie tylko ze względu na przekaz, lecz także ze względu na fantas-
tyczne kreacje aktorskie. To oni sprawili, że film jest bardzo przyjemny dla oka nawet największego krytyka filmowego. Znajduje
się na liście moich ulubionych dzieł już od dłuższego czasu i oglądając go po raz -enty wciąż mogę szczerze powiedzieć,
że nie przestaje mnie zaskakiwać. Polecam go wszystkim tym, którzy szukają nowatorskiej, niekonwencyjnej, pozbawionej tabu
i uprzedzeń przestrzeni.


      Anna Bednarek, 1A


wtorek, 2 maja 2017

Grand Budapest Hotel




Film, który poddam recenzji to Grand Budapest Hotel, amerykańsko- niemiecko-brytyjski komediodramat z 2014 roku w reżyserii amerykańskiego twórcy Wesa Andersona. Wielokrotnie nominowany i nagradzany, otrzymał między innymi Oscara za najlepszą muzykę filmową, najlepszą scenografię, najlepszą charakteryzację i fryzury a także najlepsze kostiumy oraz 5 innych nominacji.

Źródło ilustracji: filmweb.pl

Dzieło jest natomiast kwintesencją stylu reżysera – nasycone barwy, symetryczna kompozycja kadru oraz momentami nawet ironiczne poczucie humoru. Mamy tutaj również wspaniałe grono aktorskie, między innymi Ralph Fiennes, Willem Dafoe,
Adrien Brody oraz Jude Law.
 

Sam początek filmu jest już z pewnością interesujący, do głównej akcji filmu prowadzi kilka ujęć, kilka linii czasowo-fabularnych, poprzez dziewczynę z książką Grand Budapest Hotel do autora opowiadającego historię powstania owej książki. Następnie przechodzimy do dwóch głównych linii fabularnych filmu – młody autor przybywa do tytułowego hotelu, a właściciel opowiada
mu o jego
relacji z byłym konsjerżem hotelu, panem Gustavem H., co jest głównym wątkiem filmu i fabułą książki.


Źródło ilustracji: film.onet.pl

Elementem języka filmowego, który zamierzam omówić jest sposób prowadzenia kamery – kadry filmowe oraz ujęcia. Jak już wcześniej wspomniałam, Grand Budapest Hotel jako film Wesa Andersona nie jest pozbawiony symetrycznych ujęć, wręcz przeciwnie, królują one na ekranie. W połączeniu z pastelowymi kolorami sprawiają często wrażenie bajki, mamy również ochotę zatrzymać film i po prostu podziwiać piękne kadry.
 
Źródło ilustracji: film.onet.pl
 Często w tych symetrycznych ujęciach kamera ustawiona jest tak, jak gdyby na środku drugiego planu znajdował się kolejny kadr – na przykład pan Gustave i Zero stojący za szybą, podczas gdy na pierwszym planie mamy kucharzy w kuchni, co nadaje trochę magicznego klimatu opowieści i jest ciekawym zabiegiem artystycznym. Kamera w Grand Budapest Hotel jest często bardzo statyczna. W dużej ilości ujęć pozostaje w bezruchu. Często skupia nas na danej sytuacji, dodając powagi i dramatyzmu. Szczególnie bliskie zbliżenia na twarz bohaterów z grą światła są wspaniałe – jak podczas kolacji młodego jeszcze autora z star-
szym już Zero Mustafą lub jazdy Agaty na karuzeli. Wywołują w nas emocje i to ich obraz zostaje z nami na dłużej. Innymi razy
ma to
jednak humorystyczny zabieg, na przykład w momencie ucieczki pana Gustave’a przed policją. Kamera nie rusza za boha-
terem lub goniącymi go policjantami, nie
zmienia swojej pozycji i pozwala nam z dala obserwować całe zajście, co jest pewnym absurdem w kinie, nie do tego jesteśmy przyzwyczajeni. Innymi częstymi ruchami kamery oprócz zbliżeń są oddalenia od postaci
lub sceny, ustawienie
bohatera na środku, lecz objęcie go całego, ruchy o 180 stopni i ruch kamery za daną postacią.

Źródło ilustracji: film.onet.pl
 Grand Budapest Hotel zajmuje miejsce na liście moich ulubionych filmów. Od pierwszych minut zachwycił mnie pod wieloma aspektami. Dobra gra aktorska, omówione już przeze mnie prowadzenie kamery, z pozoru dość prosty scenariusz z wątkiem kryminalnym, potrafiący jednak zaciekawić, muzyka a także piękna scenografia. Dzieło Andersona jest również pewną
odą do czasów, które już minęły i
nigdy nie powrócą – wyrażoną czasem akcji i wynikającymi z niej rzeczami, takimi jak stroje
i zwyczaje ludzi. 


Film z pewnością polecam wszystkim, uważam, że jest ciekawym doznaniem, różniącym się od filmów z ostatnich lat.

         Martyna Nowak, 1a 

sobota, 21 stycznia 2017

Dorian Gray - recenzja konkursowa



„Dorian Gray”



Fascynacja młodością to temat, który niezwykle często pojawia się w tekstach kultury. Warto zastanowić się dlaczego.
Ludzie nie są w stanie pogodzić się ze swoją śmiertelnością i nietrwałą strukturą ciała. Wypierają ze swojej świadomości
fakt, że kiedyś będą musieli pożegnać się ze pięknem witalnym i zrezygnować ze wszystkich przyjemności, które
się z tym faktem łączą. Wydaje się, że topos ten został omówiony we wszystkich aspektach i nie ma potrzeby tworzenia
kolejnego dzieła, które poruszałoby tę tematykę. A jednak w 2009 roku powstał film, będący adaptacją książki Oscara
Wilde'a pt. „Portret Doriana Graya”, którego celem było jeszcze szersze przedstawienie kultu młodości.


Źródło ilustracji: filmweb.pl

Można snuć przypuszczenia, że tytuł filmu nie pokrywa się z tytułem książki, gdyż reżyser chciał podkreślić odrębność
tych dzieł i zapowiedzieć, że jest ono tylko inspirowane twórczością Wilde'a, a nie stanowi jego kopii. Ta recenzja również
ocenia film pt. „Dorian Gray” jako indywidualny podmiot. Nie jest moją intencją wskazywanie różnic i podobieństw pomiędzy
literaturą, a filmografią.

Fabuła filmu opiera się na losach atrakcyjnego młodzieńca, Doriana Graya. Gdy pierwszy raz pojawia się na ekranie,
jest przedstawiony jako niewinna osoba. Wkrótce poznaje go malarz, który zafascynowany urodą Doriana, postanawia
stworzyć jego portret. Znajomość z lordem Wottonem sprawia, że Gray zaczyna się zmieniać. Młodzieniec staje
się aroganckim mężczyzną, na każdym kroku wykorzystującym swoją atrakcyjność. Sprzedaje duszę diabłu, który oferuje
mu nieśmiertelność. Ich układ dopełnia się. Jednakże każdy grzech Doriana, znajduje swoje odbicie w jego portrecie.

Z pewnością fabuła ma duży potencjał, który niestety nie wykorzystano. Odnoszę wrażenie, że zostało to spowodowane
faktem, iż reżyser nie potrafił w sposób ciągły ukazać metamorfozy Doriana. Była ona przedstawiona schematycznie
i po pewnym czasie widz nabierał wrażenia, że sceny są po prostu powtarzalne. Najczęściej dotyczyło to momentów,
kiedy Gray znajdował się w domu publicznym. Niestety, muszę przyznać, że ciężko mi się było skupić na seansie.

Kolejnym aspektem jest scenografia, która zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Akcja toczyła się w klimatycznych
miejscach, wiernie odzwierciedlających realia ówczesnego Londynu. Warto podkreślić rolę oświetlenia, które często
w sposób nieoczywisty uwidaczniało perfekcjonizm twarzy Graya. Jasne i czarne kostiumy bardzo zgrabnie wizualizowały
kontrast pomiędzy obliczem Doriana, który prezentował światu, a tym, który ukrywał. Szczególnie utkwiły mi w pamięci
sceny, gdy nieskazitelny Dorian jadł wiśnię i dyskutował z towarzystwem, odziany w biały garnitur,a chwilę potem
w czarnym płaszczu skradał się w ciemnych uliczkach Londynu.


Źródło ilustracji: fanpop.com

Pomimo faktu, że niezwykle cenię sobie Bena Barnesa jako aktora, w tym filmie nie zaprezentował pełni swoich
umiejętności. Grał po prostu sztucznie, nie wykorzystywał potencjału swojej postaci. Jego metamorfoza mogłaby zostać
jeszcze lepiej odegrana- powinien wykreować kokieteryjnego, sensualnego i inteligentnego Doriana, który upajał się swoją
młodością. Niestety jednak, nie udało mu się to. Nieco lepiej wypadł Colin Firth, cyniczny mężczyzna o swobodnych obyczajach.

Nie uważam tego filmu za kompletny niewypał. Z pewnością nie. Mimo wszystkich niedociągnięć, które powyżej
zaprezentowałam, „Dorian Gray” to film, przekazujący prawdy uniwersalne. Człowiek zawsze będzie dążył do nieśmiertelności
i wiecznego piękna, jednakże cena, którą przychodzi mu za to zapłacić, może okazać się niewyobrażalnie wysoka. Czy warto?

                                                                                                                          Magdalena Słowińska, 1c


Bibligrafia: http://www.filmweb.pl/film/Dorian+Gray-2009-483446



Info o naszym projekcie realizowanym wspólnie z Filmoteką Szkolną
znajdziecie na naszym blogu tutaj.




środa, 28 grudnia 2016

Niesamowita historia angielskiego Orła



Niesamowita historia angielskiego Orła


Zainspirowana prezentacją koleżanek z klasy postanowiłam udać się na Międzynarodowy Festiwal Młodego
Widza "Ale Kino!". Wybrałam film pt. "Eddie zwany Orłem" z 2016 roku, ponieważ interesuję się skokami
narciarskimi i bardzo chciałam zobaczyć tę produkcję na podstawie prawdziwej historii skoczka, o którym
już wcześniej wiele słyszałam. Główną rolę zagrał Taron Egerton (znany z filmu "Kingsman: Tajne służby"),
a na ekranie towarzyszą mu Hugh Jackman ("X-Men", "Prestiż") i Christopher Walken ("Łowca jeleni", "Złap
mnie, jeśli potrafisz"). Reżyserią zajął się Dexter Fletcher.

Źródło ilustracji: filmweb.pl
Michael "Eddie" Edwards ma jedno wielkie marzenie - chce wziąć udział w igrzyskach olimpijskich. Nie jest
jednak utalentowany sportowo, a dodatkowo przeszkadza mu przymus noszenia okularów. Jako nastolatek
odkrywa w sobie pasję do narciarstwa alpejskiego, lecz pomimo drobnych sukcesów Brytyjski Komitet Olimpijski
nie pozwala Eddiemu startować na igrzyskach. Chłopak jest jednakże bardzo ambitny i postanawia spróbować
swoich sił w innej zimowej dyscyplinie - skokach narciarskich. By trenować, wyrusza za zarobione na tynkowaniu
pieniądze do Niemiec. Tam spotyka Bronsona Peary'ego, dawnego amerykańskiego mistrza w tym sporcie, który
został wyrzucony z drużyny za pijaństwo i niezdyscyplinowanie. Mimo początkowej niechęci, zawodowiec zgadza
się na współpracę widząc zapał i hart ducha Eddiego. Celem męczących treningów stają się zimowe igrzyska
w kanadyjskim Calgary w 1988 roku. Jedyną dużą przeszkodą okazuje się być długość skoku - by zakwalifikować
się na zawody, Edwards musi skoczyć przynajmniej 61 metrów. Choć początkowo wydaje się, że młody Anglik
nie podoła temu zadaniu, "Orzeł"; zamierza zaskoczyć zarówno Komitet Olimpijski, jak i trenera Peary'ego,
kibiców skoków narciarskich z całego świata oraz samego siebie...

Źródło ilustracji: filmweb.pl
"Eddie zwany Orłem" to bardzo ciepły i wzruszający film. Opowiada niezwykłą historię nietuzinkowej postaci,
która podbiła serca fanów skoków wszystkich narodowości. Produkcja  w zabawny, przejmujący i interesujący
 sposób pokazuje drogę i trud wspaniałego człowieka jakim był Eddie Edwards. Taron Egerton bardzo dobrze wcielił
się w tytułową postać. Świetnie pokazał nieśmiały, ale pełen niezłomności charakter angielskiego skoczka.
Aktor ukazał zarówno niezdarność, jak i wytrwałość Edwardsa oraz myślę, że wspaniale pasował do tej roli. 

Ekipa filmowa zadbała o wszystkie najważniejsze szczegóły. Możemy zobaczyć, jak te 30 lat temu wyglądały skoki
narciarskie, czym się różniły od tych współczesnych. To świetna okazja do zagłębienia się nie tylko w historię jednego
skoczka, ale również samego sportu. Uroku filmowi dodają również piękne, śnieżne krajobrazy Niemiec.

"Eddie zwany Orłem" to idealny film na zimowe, chłodne wieczory. Uważam, że spodoba się nawet osobom
nie zainteresowanym sportem, chociażby dzięki zawartemu w nim humorowi. Myślę, że warto znać Eddiego
Edwardsa i jego osobliwą historię. Według mnie film powinien ukazać się nie tylko na festiwalu "Ale Kino!",
ale równieżw zwykłym repertuarze kinowym, żeby więcej osób miało okazję do obejrzenia go.

                                                                                                                         Aleksandra Baumgart, 1D




Bibliografia:



wtorek, 9 czerwca 2015

Recenzja filmu "Chłopiec w pasiastej piżamie"




"Chłopiec w pasiastej piżamie"


„Miarą dzieciństwa są dźwięki, zapachy i widoki, dopóki nie nadejdzie mroczna epoka rozsądku.” 
                                                                                                                                John Boyne


Źródło ilustracji: www.filmweb.pl

Dzieci widzą świat po swojemu. Nie gonią za pieniędzmi, awansem czy świętym spokojem. Nie zarzucają losowi niesprawiedliwości czy braku materialnej równości. Przyjmują wszystko takie jakim jest, ciesząc się każdą chwilą, a nie jak dorośli zrzędząc, że mogłoby być lepiej. Są odkrywcami, którzy każdego dnia z wielką pasją wyruszają po nową porcję przygód, stając się nauczycielami dla samych siebie. Wbrew pozorom doskonale wiedzą, co w życiu jest wartością nadrzędną. Priorytetem okazuje się nie być zasobność portfela lub społeczne poważanie, ale miłość rodziców czy… prawdziwa PRZYJAŹŃ. Tymczasem prawdziwa przyjaźń, jak w przypadku Bruna i Szmula, potrafi przezwyciężyć wszystko, począwszy od kolczastego ogrodzenia, a skończywszy na śmierci.

Zacznijmy jednak od początku… 

Jak to w życiu bywa, tak i filmie Marka Hermana mamy zderzenie dwóch światów: panów i sług. Urodzonych „lepiej i gorzej”. Przetrwałych i zgładzonych. Dziecięca beztroska i ciekawość nie dostrzega jednak podziału i różnic; ceni za to jaki jest człowiek, a nie jako kto się urodził. Ośmioletni Bruno ma prawie wszystko: nazwisko, dobre pochodzenie, zamożnych rodziców, ojca oficera i normalne, bezstresowe życie, które szczególnie w czasie wojny było rzeczą bezcenną. Są koledzy, szkoła i dobra zabawa. Niestety, los zsyła zmiany, przez duże Z. Oficer SS, ojciec chłopca „awansuje” i cała rodzina złożona z rodziców i dwójki dzieci jest zmuszona do opuszczenia Berlina oraz wyjazdu za miasto. Wszystkie dotychczasowe relacje ośmiolatka kończą się, a jedynym dziecięcym kompanem do rozmów zostaje starsza siostra Gretel. Podążając jednak za głodem wiedzy i wrodzoną, ludzką przekornością Bruno postanawia skosztować zakazany owoc, w tym przypadku przekroczyć próg wzbronionej poznawania okolicy. Niespodziewanie spotyka tam Szmula, siedzącego za płotem i staje się „ofiarą” dziecięcej niewiedzy oraz matactwa swojego ojca. Żyd, więzień w oczach nazistów NIKT, dla Bruna staje się KIMŚ. Chłopców mimo, iż są z dwóch różnych światów (fakt w dorosłym, dystyngowanym umyśle nie do pojęcia) połączyła przyjaźń, związana z dobrą zabawą, troską czy poświęceniem. Jest to relacja najwyższej wagi, z której obie strony czerpią siłę na każdy dzień i w miarę możliwości- radość, która szczególnie po stronie Szmula w sytuacji, w której się znalazł jest zjawiskiem niezwykle pożądanym i na wagę złota. 

Źródło ilustracji: www.filmweb.pl
Cały film od strony merytorycznej oparty na skomplikowanej, choć prawdę mówiąc najprostszej zależności płynącej prosto z serca, z punktu widzenia aktorskiego skupia w sobie wielu wybitnych ludzi. Dla jednych tak jak dla Asy Butterfielda, odtwórcy roli Bruna, staje się trampoliną do wielkiego sukcesu. Po występie w „Chłopcu w pasiastej piżamie”, w jego karierze nadchodzi czas na familijną „Nianie i wielkie bum” czy nagrodzony Oscarami „Hugo i jego wynalazek”. Dla filmowych rodziców Very Farmig i Davida Thewlisa to tylko kolejny przystanek podczas pełnej filmowych przygód trasy. Jest także Jack Scanlon - Szmul, który po spektakularnym sukcesie, a także bardzo wysokich ocenach gry aktorskiej przycumował swoją łódź w porcie. Od czasu premiery filmu, która odbyła się 28 sierpnia 2008 roku, wystąpił jedynie w brytyjskim serialu, nie dając fanom swojego talentu zbyt wielu szans do podziwiania go. Miejmy nadzieję, że nie jest to jednak ostatnie słowo, bo patrząc przez pryzmat „Chłopca w pasiastej piżamie” nazwisko Jack Scanlon nie powinno zginąć w tłumie, lecz błyszczeć niczym gwiazda na niebie. 


Film obfitował w poważne debiuty, nie tylko dwójki młodych aktorów, lecz także reżysera i scenarzysty w jednym - Marka Hermana. Nie był to oczywiście jego początek, gdyż jest on autorem wielu filmów pochodzących nawet z 1987 roku. Z pewnością był to jednak pierwszy, który dał możliwość zaznajomić się z twórczością Brytyjczyka szerszej publiczności i wynieść go na wyżyny. Za muzykę do dramatu odpowiedzialny był wielki człowiek w tej dziedzinie-James Horner. Swój ogromny talent ujawnił już, mi.in. w „Titanicu”, za który został uhonorowany Oscarem, ale także w „Troi”, „Pięknym umyśle” czy „Avatarze”. Twórcą zdjęć jest Benoît Delhomme, a kreatorem, bez którego nie miałabym o czym dziś pisać - irlandzki pisarz John Boyne, autor książki o tym samym tytule („Chłopiec w pasiastej piżamie”) na podstawie, której powstał film. Wszyscy wymienieni wyżej ludzie, ale także postacie o których nie wspomniano, skonstruowali dzieło, zawierające drobinkę od każdego z nich, dzięki czemu staje się unikatowe i jedyne w swoim rodzaju. 

Źródło ilustracji: www.filmweb.pl
Wybitności nadaje także przesłanie jakie płynie, że są w życiu rzeczy, których nie można się uchronić, a wręcz przeciwnie nasze działania mogą się obrócić przeciwko nam i zazwyczaj jest już za późno, aby zapobiec tragedii, które dotkliwie odciska ślad na naszym dalszym życiu. Nie brakuje w filmie scen brutalnie ukazujących rzeczywistości wojny, okrucieństwo w stosunku do ludzi w obozach zagłady, wyzysku czy jakiegokolwiek braku szacunku. Pokazane jest oblicze kłamstwa i jego bezlitosne skutki. 

Film być może nie otrzyma tytułu najlepszego dzieła stulecia. Niemniej jednak zasługuję na poświęcenie swoich cennych 90 minut, jako ludzie świadomi wojny, śmierci oraz okrucieństwa panującego na świecie nie możemy się obawiać tego obrazu. Powinno stać się to etycznym obowiązkiem. Historia atakuje niewinność w najczystszej postaci - dzieci. Gdy kończy się zabawa, poznawanie świata, ciekawość, zaczyna się nieświadome i przedwczesne kroczenie ku dorosłości. 

Ginie uśmiech, radość, ale pozostaje rzecz najcenniejsza w życiu - PRZYJACIEL. To on sprawia, że nigdy nie jesteśmy sami, nawet w obliczu śmierci. 


„Miarą dzieciństwa są dźwięki, zapachy i widoki, dopóki nie nadejdzie mroczna epoka rozsądku.”


                                                                                                Ewa Orzechowska, 1D




Bibliiografia: