czwartek, 29 czerwca 2017

Koniec Ery Craiga



"The dead are alive". To hasło przewodnie 24 filmu o agencie Jej Królewskiej Mości pod tytułem "Spectre", w naszym pięknym języku to: WIDMO. Tak na marginesie to jestem trochę zawiedziony, że nie zostało to jednak przetłumaczone. SPECTRE jest to tajna organizacja, która pojawiała się w klasycznych Bondach, a jej szef – Blofeld był od zarania dziejów nemezis 007. W najnowszym filmie James Bond (Daniel Craig) znów wpadnie na trop WIDMA i znów zetrze się z Blofeldem. Wiązałem wielkie nadzieje z tą produkcją. Po 3 filmach z Craigiem, które były wręcz wypełnione po brzegi bardzo ponurą i poważną atmosferą to wreszcie pojawiła się okazja na powrót Bonda zza grobu. Czy to się udało? No cóż, głosy wielu recenzentów są bardzo podzielone.


Źródło ilustracji: film.onet.pl
Film jest ogromnym hołdem dla wszystkich poprzednich części cyklu. Pojawia się masa nawiązań i puszczania oczek do fanów serii. Ja też się do nich zaliczam. Dlatego byłem zachwycony z np. świetnej sekwencji otwierającej ("Tylko dla twoich oczu" i "Żyj i pozwól umrzeć"), scenami w Alpach ("W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości"), genialnie poprowadzonymi rozmowami Q i 007 (prawie wszystkie części), powrót małej acz satysfakcjonującej ilości gażetów, walką w pociągu ("Pozdrowienia z Rosji"), świetnie nakrę-
conym i przemyślanym pościgiem w Rzymie, czy pojawienia się białego kota Blofelda. Jest to tylko kilka przykładów, a zaręczam,
że jest ich więcej. Produkcję ogląda się bardzo przyjemnie i luźno, co na pewno można zaliczyć na plus. Całkiem dobrze wypada sam scenariusz, który nie tylko łączy całą sagę Daniela Craiga w roli 007, co jest zabiegiem idealnym, ale daje także pole do popisu nowym postaciom: choćby Madeleine Swann (Lea Seydoux), Hinxowi (Dave Bautista), czy C (Andrew Scott) oraz starym znajomym – nareszcie M (Ralph Fiennes), Q (Ben Whishaw), Moneypenny (Naomie Harris) oraz Tanner (Rory Kinnear) mają coś więcej do powie-
dzenia i odgrywają dużą rolę w jednym z wątków filmu. Słyszałem różne opinie, że aktorzy nie wywołują emocji i, że w sumie to grają tylko dla pieniędzy. Muszę się z tym nie zgodzić. Bo chyba każdy aktor chciałby zagrać w tej kultowej serii, a kiedy widzę uśmiech Daniela Cragia, czy stojących nad stołem ze spluwami M i 007 to po prostu jestem w siódmym niebie. Większość aktorów gra bardzo dobrze choć muszę przyznać, że talent Monici Bellucci został po prostu zmarnowany. Gra ona tylko w kilku scenach, które można
by usunąć z filmu i nic on na tym by nie ucierpiał. Głównego antagonistę perfekcyjnie zagrał Christoph Waltz, natomiast muszę
się trochę przyczepić do samego Daniela Craiga, który nie jest wcale znudzony rolą Bonda, a tylko jej ponurą częścią. Kiedy gra tradycyjne bondowskie sceny to wywołuje uśmiech na twarzy każdego. On ma już dość takiego Bonda jakiego musiał grać przez
3 filmy. Bardzo dobrze, że "Spectre" idzie w trochę inną stronę. Ale ogólnie rzecz biorąc to dobrze, że ta produkcja to ostatni film Craiga z tej serii, bo widać, że przejadł mu się ponury klimat współczesnego Bonda – tak samo jak mi. 


Źródło ilustracji: film.onet.pl
 Genialnie wypada jednak muzyka, efekty specjalne, kostiumy, świetne ujęcia kamery (kamerzystą jest Polak, Łukasz Bielan!),
czy montaż. Należy pochwalić także niesamowite sceny akcji, pościgi (świetnie wypadają sceny na ulicach Rzymu) oraz wyczekiwany przeze mnie humor, który trochę ratuje sytuację.

Do tych słabszych elementów należy zaliczyć niefortunne zakończenie. Choć finał produkcji pasuje do zakończenia Ery Daniela Craiga i jego Bonda to trzeba zaznaczyć, że Spectre nie jest końcem serii o słynnym szpiegu. Ciekawe jak teraz będzie kontynu-
owana
saga. Cały film ma jeden wielki problem - stara się być klasycznym Bondem jakiego znamy z filmów z Rogerem Moorem czy Seanem Connerym, ale twórcy wyraźnie bali się zrobić z tego widowiska naprawdę tradycyjnego filmu o przygodach "Agenta
Jej Królewskiej Mości". Znowu jest obecny ponury i poważny charakter, o którym już wspomniałem, ale należy powiedzieć, że zajmuje pół czasu trwania produkcji. Niestety twórcy dali się omamić wizją dzisiejszego kina. Ale co z tego skoro dzień po premierze sala, w której oglądałem film była prawie pusta. To świadczy o tym, że ludzie nie chcą oglądać Bonda jako ponuraka.



Źródło ilustracji: film.onet.pl
"Spectre" to film bardzo nierówny. Raz stara powrócić do korzeni serii, a raz staje się bardzo poważną i ponurą produkcją. Sądziłem, że uda się odrodzić serię w duchu klasycznych Bondów. Jednak podjęcie ostatecznej decyzji o ocenie jest trudne, bo to nadal bardzo dobrze zbudowana i świetnie poprowadzona produkcja, na której bawiłem się cudownie, choć pojawiło się zdecydowanie za mało tradycyjnych elementów. Przez ten fakt na pewno nie wystawię temu filmowi najwyższej noty. Niestety nie jest to arcydzieło. Potrafię zrozumieć, że James potrzebował jakiegoś odświeżenia w postaci filmów z Craigem i według mnie było to nawet potrzebne. Jednak
ja czuję już przesyt. Podczas seansu porównałem współczesnego Bonda z tym klasycznym. Muszę powiedzieć, że Daniel Craig poradził sobie o wiele lepiej w tej drugiej roli. Sceny z poważnym Jamesem nie były już tak przekonujące jak w Skyfall, czy Casino Royale. To chyba mówi samo za siebie.



Źródło ilustracji: film.onet.pl
Trzeba oddać producentom, reżyserowi i całej ekipie, że przynajmniej spróbowali nagrać klasyczny film o Jamesie Bondzie. Muszę
to powiedzieć: agent Jej Królewskiej Mości powinien zakończyć erę ponurego patrzenia na świat i wrócić na utartą ścieżkę, którą zapoczątkowano w "Doktorze No". Trzymam kciuki za wszystkich odpowiedzialnych za 25 część sagi. Niech tylko wezmą sobie
do serca błagania milionów fanów. Bo James Bond to ikona popkultury, którego filmy stanowiły osobny gatunek kina szpiegowskiego
i kina akcji. Czy w nowym Bondzie "Umarli żyją" naprawdę? Nie do końca. Ale mam nadzieję, że stary, dobry James Bond powróci. Musi...

8/10

Mateusz Drewniak, 1A



Jak feniks z popiołów



Jest rok 2016. Machina Disney'a ruszyła pełną parą, a do kin wchodzą nowe, ekscytujące „Gwiezdne Wojny”. „Rogue One: A Star Wars Story” to drugi film nakręcony „za rządów Disney’a”.


Źródło ilustracji: starwars.com
Pierwszym było oczywiście „Przebudzenie Mocy”, czyli VII Epizod gwiezdnej sagi. Według mnie był to kapitalny film, którego zadanie (w pełni spełnione z nawiązką) polegało na rozpoczęciu zupełnie nowego etapu w historii uniwersum „Gwiezdnych Wojen”, a także odrodzeniu tego uniwersum niczym feniksa z popiołów. Oczekiwałem świetnego widowiska, które będzie wielkim hołdem do starych filmów oraz solidnym fundamentem pod kolejne, nawet niezwiązane fabularnie z VII Epizodem produkcje. „Przebudzenie Mocy” spełniło moje oczekiwania całkowicie dodając do tego emocjonującą historię, świetnych bohaterów i ogromną ilość innych powodów do zachwytu. Oczywiście film miał kilka wad – nie poświęcił czasu wszystkim bohaterom, prawie całkowicie pominął świetnie zapowiadający się wątek polityczny i przeszarżował dając nam kolejną Gwiazdę Śmierci (Bazę Starkiller). Film wpasowywał
się jednak doskonale w schematy całej sagi, będąc niezwykłą, uniwersalną opowieścią o walce dobra ze złem i odnajdywaniu
przez bohaterów swojego miejsca w świecie. Dodawał także dużo oryginalnych, lub zaczerpniętych ze starych książek i komiksów, pomysłów.


Źródło ilustracji: starwars.com
Disney, a właściwie nowy skład Lucasfilmu na czele z Kathleen Kennedy postanowił nadać wszystkim książkom, komiksom i grom (tworzącym tak zwany stary kanon) status Legend i zacząć budować historię uniwersum Star Wars od nowa. Decyzja była i jest nadal bardzo kontrowersyjna jednak ja opowiadam się za zwolennikami pomysłu, ponieważ Legendy nadal można czytać, a nowi twórcy mogą spokojnie z nich korzystać wymyślając swoje własne historie. Dodatkowo już od dawna trzeba było zrobić porządek
z chaotycznymi historiami, bo wszystko zaczęło wymykać się spod kontroli. Kennedy zapowiedziała także rozpoczęcie kręcenia (poza kolejnymi 3 epizodami) tak zwanych spin-offów, czyli osobnych, zamkniętych opowieści ze świata „Gwiezdnych Wojen”.
Jest
to kolejny kontrowersyjny zabieg, ponieważ zwykli widzowie mogą pogubić się w filmach nie będących częścią „zwykłej” sagi.
Na nową produkcję z logiem Star Wars szedłem z dość mieszanymi emocjami, ponieważ obawiałem się, że zupełnie nowa konwencja może się nie sprawdzić. Nie macie pojęcia jak bardzo się myliłem.

„Rogue One: A Star Wars Story” opowiada historię grupki rebeliantów połączonych wspólną misją wykradnięcia planów pierwszej Gwiazdy Śmierci. Produkcja bezpośrednio poprzedza wydarzenia z najstarszego filmu Star Wars, czyli „Nowej Nadziei”. Fabuła,
choć wydaje się niezbyt oryginalna, a niektórzy hejterzy najchętniej ponarzekaliby na kolejne już pojawienie się Gwiazdy Śmierci
to nie można się dać zwieść – historia jest opowiedziana fenomenalnie i przykuwa uwagę widza. Reżyser Gareth Edwards („Godzilla”) oraz scenarzyści Chris Weitz i Tony Gilroy zadbali o to, aby film był oryginalny i zaskakujący. Konwencje kina wojennego i szpiegow-
skiego łączą się z pięknie przywróconym klimatem starej sagi „Star Wars” co daje kosmiczny efekt. Choć pomysły są zupełnie inne to czujemy, że to „Gwiezdne Wojny” jakie znamy i kochamy. Znów mamy walkę dobra ze złem, jednak jest to film zdecydowanie inny niż reszta epizodów. Po skierowanym do szerokiej publiki, mającym przyciągnąć nowych jak i starych fanów, „Przebudzeniu Mocy”; Gareth Edwards – osobiście Star Warsowy nerd – postanowił nakręcić film skierowany przede wszystkim do oddanych sympatyków. Oczywiście nie twierdzę, że przeciętny widz nie będzie wiedział co się dzieje, ale to właśnie starzy, oddani fani (tacy jak ja) wyłapią masę smaczków, nawiązań do Legend czy połączą różne sprytnie wplecione w historię wątki. 


Źródło ilustracji: multikino.pl
Reżyser spisał się wyśmienicie gdyż doskonale czuje jak powinno kręcić się filmy ze świata „Gwiezdnych Wojen” przy jednoczesnym wprowadzeniu świeżych elementów. W jego pracy świetnie pomogli mu scenarzyści, a w ostatecznym rozrachunku stworzyli mocno rozwijającą uniwersum historię, fabularnie spójną i emocjonującą, ze świetnymi dialogami, postaciami, narracją no i genialną chemią między bohaterami. To właśnie oni tak jak w „Przebudzeniu Mocy” czy pozostałych epizodach są na pierwszym planie. Na samym początku zaczynamy poznawać większości z nich; ich zawód, sytuację wyjściową, charaktery i lekko zarysowaną przeszłości.
Są to bohaterowie z krwi i kości, wzbudzają ogromną sympatię widza. Fenomenalnym pomysłem jest wprowadzenie wielu nowych
lub znanych postaci drugo i trzecioplanowych, które wzbogacają historię i świetnie łączą ją z „Nową Nadzieją”. Oczywiście fani wyłapią masę smaczków i mrugnięć oka, które dotyczą właśnie legendarnych bohaterów, miejsc, motywów czy wątków.

Najbardziej interesującym zabiegiem jest jednak zaprezentowanie bohatera zbiorowego – rebeliantów – od zwykłych żołnierzy po senatorów i dowódców wojskowych. To historia o Rebelii jakiej jeszcze nie znacie. Nie ma już tutaj wesoło strzelających buntowników jak to miało miejsce w starej trylogii. Te istoty mają na swoim sumieniu wiele grzechów, tak straszliwych, że nie potrafią sobie z nimi poradzić. Reżyser pokazuje ich motywacje i działania dając nam jednoznaczny komunikat: „Rebelia nie jest taka święta jak wam
się wydaje”. Najlepsi są jednak nasi główni bohaterowie. Na szczególną uwagę zasługują Cassian Andor (Diego Luna) – agent rebelii, Jyn Erso (Felicity Jones) oraz Chirrut Îmwe (Donnie Yen). Cassian to postać niezwykle tragiczna i daleka od jednowymiarowego przedstawienia. Bohater musi zmagać się z własny sumieniem, a także często złymi rozkazami od dowódców. Jego walka trwa bardzo długo. Ciekawa osobowość, motywacje i przeszłość bohatera bardzo mnie zainteresowały i chętnie dowiedziałbym się o nim więcej w książkach i komiksach. Jyn Erso to kolejna intrygująca postać, zdeterminowana w swojej misji. Jej interakcja i chemia między pozostałymi członkami załogi wypadają niezwykle przekonująco. Sprawa ma się jeszcze inaczej jeśli chodzi o Chirruta, czyli niewidomego mnicha wierzącego w Moc. Spojrzenie na siłę Jedi jak na religię jest świeże i intrygujące. Oczywiście w filmie pojawia się największy antagonista w historii kina, a jego występ jest fenomenalny, jednak Rogue One to przede wszystkim historia małych ludzi dokonujących wielkich rzeczy dzięki poświęceniu, waleczności i odwadze bez pomocy wielkich rycerzy Jedi. 


Nowy przeciwnik - dyrektor Orson Krennic (Ben Mendelsohn) jest niebezpieczny i bardzo charyzmatyczny. Nie można zapomnieć
o przeprogramowanym imperialnym droidzie K-2SO, który w zabawny sposób rozładowuje atmosferę. Jego czarnego humoru nie można porównywać z postacią Hana Solo, ale droid wypadł naprawdę dobrze jako comic relief. Sami aktorzy dają z siebie wszystko,
a ich role wypadają bardzo przekonująco. W ostatnich scenach byłem pod ogromnym wrażeniem pracy aktorów, bo takiego emocjonalnego grania mimiką jeszcze nigdy nie widziałem (nie licząc Haydena Christensena). Swoją drogą, postacie w tym filmie można porównać do kilku bohaterów z Legend co mnie bardzo cieszy, a sposób opowiadania historii od razu przywodzi mi na myśl książki i komiksy uzupełniające luki między filmami. 


Źródło ilustracji: film.onet.pl
Na pochwałę zasługuje także kapitalna warstwa audiowizualna. Podobnie jak w „Przebudzeniu Mocy” został zachowany balans pomiędzy praktycznymi, a komputerowymi efektami specjalnymi. Świat jest namacalny i pięknie skonstruowany, a kostiumy, broń, krajobrazy, pomieszczenia bardzo szczegółowe, przyciągające oko i świetnie zrobione. Widać brud i czuć trudne czasy Imperium;
od razu wiemy, że stawka jest wysoka, a niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku. Na pochwałę zasługuje także muzyka skomponowana przez Michaela Giacchina. To pierwszy film „Star Wars”, przy którym bezpośrednio nie maczał palców John Williams. Nowy kompozytor poradził sobie całkiem dobrze, przerabiając znane motywy i dodając wiele od siebie. Choć muzyka pasuje
do każdej sceny i nie psuje klimatu to wydaje mi się, że kompozytora stać było na więcej.

Natomiast montażyści, spece od choreografii, operatorzy kamery i wszyscy pracownicy na planie poradzili sobie świetnie. Film jest dynamiczny i spokojny kiedy trzeba, różnorodny, bardzo ładny i przyciągający. Nie ma wielu scen kręconych z ręki, ale kiedy już
się taka pojawi to wygląda to dobrze. Gareth Edwards doskonale wie jak wzbudzać w widzu emocje, jak doprowadzać do płaczu,
jak go rozbawić i jak rozradować genialnie nakręconymi i trzymającymi w napięciu scenami akcji. Ostatnie pół godziny produkcji
to czysty majstersztyk filmowej kuchni w najlepszym wydaniu. Pięknie nagrane sceny w kosmosie i na lądzie zapierają dech
w piersiach, a fenomenalne zakończenie aż prosiło się o oklaski.

Wszystkie te zalety nie świadczą o braku wad czy jakichkolwiek problemów. Pierwszą, poważniejszą jest zbyt chaotyczny początek
i wprowadzenie ogromnej ilości wątków na raz. Skaczemy po różnych planetach nie mogąc w zasadzie skupić się na całości. Widz czuje się zdezorientowany, a natłok wprowadzonych wątków może powodować lekkie zawroty głowy. Miałem poczucie zagubienia
i brakowało mi wolniejszego prowadzenia akcji, jak miało to miejsce w „Przebudzeniu Mocy”. Właśnie w tej pierwszej części filmu
jest bardzo dużo skrótów fabularnych, które nie do końca się udały, ponieważ miałem wrażenie jakbym został wrzucony w środek opowieści. Z tego powodu na samym początku czułem się nieco zniechęcony. 


Źródło ilustracji: film.onet.pl
Przeszkadza mi także wprowadzenie zbyt dużej liczby postaci do jednego filmu, ponieważ nie mamy dostatecznie dużo czasu,
aby je docenić i w pełni im kibicować. Oczywiście bohaterowie wzbudzają emocje, ale można było przeznaczyć więcej czasu
na ich rozbudowanie. Postać Madsa Mikkelsena choć intrygująca nie otrzymuje wiele czasu ekranowego, a co za tym idzie wybitny aktor znów nie ma większej roli do odegrania. Szkoda, że tak się stało ponieważ chciałbym dowiedzieć się o nim czegoś więcej, szczególnie, że jest to bohater bardzo ważny fabularnie. Za mało czasu poświęcono również głównemu antagoniście, czyli Orsonowi Krenniocowi, który choć charyzmatyczny i na pewno niebezpieczny jest postacią trochę niewykorzystaną, o której nie wiemy prawie nic. Boli mnie także fakt usunięcia z filmu ujęć zaprezentowanych w zwiastunach, ponieważ były to sekwencje bardzo interesujące.

Mimo wszystko „Rogue One: A Star Wars Story” to dowód na to, że Przebudzenie Mocy było tylko początkiem i solidnym funda-
mentem, na którym będą budowane kolejne filmy nawet te niezwiązane z nim fabularnie. Disney potrzebował kredytu zaufania
od publiczności, żeby dać zielone światło temu projektowi. To film zupełnie inny niż pozostałe obrazy z sagi, bardzo dojrzały, zadający poważne pytania i skierowany do starszego fana. Gareth Edwards stworzył produkcję rewelacyjną; łączącą w sobie
stary klimat „Gwiezdnych Wojen” z zupełnie nowymi pomysłami i oryginalnymi rozwiązaniami. Konwencje filmu wojennego
i szpiegowskiego wprowadzają powiew świeżości i ostatecznie przekonałem się do działań Disney’a.

To uniwersum odrodziło się jak feniks z popiołów, a „Rogue One” potwierdził, że za sterami stoją właściwi ludzie. Film z pewnością zasługuje na wysoką notę. Zachwycił mnie poważnym i mrocznym klimatem oraz swoją odmiennością od pozostałych filmów „Star Wars”. Twórcy sprostali zadaniu jednak nie uniknęli mniejszych i większych potknięć, które psują prawidłowy odbiór produkcji. Mimo to, podczas oglądania napisów końcowych stwierdziłem, że właśnie obejrzałem jeden z najlepszych filmów z uniwersum „Star Wars”. „Gwiezdne Wojny” powróciły już na dobre, a na horyzoncie widzę kolejne świetnie zapowiadające się produkcje. Mam nadzieję,
że przebiją one „Rogue One” choć będzie to na pewno trudne zadanie. Nowe „Star Wars” choć zdecydowanie skierowane do starszego odbiorcy i fana nadal są dla każdego, nawet zwykłego zjadacza popcornu. Twórcy pięknie nawiązują do dziedzictwa tego uniwersum, czyli Legend i poprzednich filmów, a więc nie zapominają o przeszłości, lecąc przez nadprzestrzeń ku świetlanej przyszłości.

Mateusz Drewniak, 1A



wtorek, 27 czerwca 2017

„Królestwo”



„Królestwo” to kolejny wyczyn autorów m.in. „Makrokosmosu” i „Oceanów” przesuwający granice tego, co wydaje się niemożliwe
do pokazania w kinie. Tym razem Jacques Perrin (francuski aktor, producent filmowy, scenarzysta i reżyser) i Jacques Cluzaud (francuski scenarzysta ) ustawili kamery w lasach, by odnaleźć odpowiedź na pytanie, jak ewolucja i rozwój cywilizacji wpłynęły
na zachowania żyjących tam organizmów? Udało im się odtworzyć m.in. dramaturgię polowań drapieżników, podejrzeć sceny godów oraz zabaw dzikich koni, sfilmować cykl zdobywania pożywienia i karmienia rzadkich gatunków zwierząt. Bohaterami „Królestwa” są strach, instynkt przetrwania, umiejętność dostosowywania się do gwałtownie zmieniających się warunków środowiska, rytm narodzin i odchodzenia. Niesamowite, wyjątkowej urody ujęcia tworzą mistrzowski spektakl, w którym to przyroda,
a nie człowiek, zajmuje uprzywilejowaną pozycję. Znaczna część zdjęć powstała w Puszczy Białowieskiej, jednym z ostatnich kompleksów leśnych Europy o charakterze pierwotnym. Możemy się też doszukać ujęć z Biebrzańskiego Parku Narodowego
(łosie biegnące po torfowisku).


Źródło ilustracji: filmweb.pl 
Oglądając film „Królestwo”, oczy miałem szeroko otwarte, a na usta cisnęło mi się tylko jedno – „jak?”. Sam fotografuję przyrodę
i wiem, jak trudne jest umiejętne ukrycie się przed zwierzętami i uniknięcie zakłócenia ich codziennych czynności. Po filmie postanowiłem zobaczyć także dodatek do filmu. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, mogłem ujrzeć na nim niepublikowane sceny, materiały pokazujące jak stworzone zostały niektóre ujęcia. Wówczas wszystkie moje wątpliwości i pytania zostały rozwiane, chciałbym przytoczyć kilka z moich rozterek.

Oprócz pięknych ujęć krajobrazów, nieodłącznym atutem „Królestwa” są efektowne, dynamiczne sceny pościgów, np. ucieczka dzikich koni przed wilkami. Kamera podążała równolegle do biegnących zwierząt, które biegły z prędkością szybko jadącego kolarza szosowego. Aby sfilmować taki pościg, inżynierowie musieli wykazać się niebywałą pomysłowością i skonstruowali pojazd umożli-
wiający szybkie przemieszczanie się po leśnej ściółce (w lesie w którym kręcono tę scenę nie było ścieżek!) pełnej przeszkód
w postaci korzeni, przewalonych drzew lub kamieni. Końcowym efektem ich pracy był quad z malutką przyczepką, do której wchodził kamerzysta ze sprzętem, który mógł wówczas w pełni oddać się jak najpłynniejszemu sfilmowaniu sceny.

Źródło ilustracji: krolestwo-film.pl
Kolejnymi czynnikami, które wprost wprowadzały mnie w osłupienie podczas oglądania „Królestwa”, były bliskie ujęcia zwierząt.
Łania (samica jelenia) to najostrożniejsze zwierzę, jakie znam, jej uszy potrafią wychwycić każdy szelest, a nozdrza wyczuć każdy potencjalny zapach intruza. W filmie kamerzysta nakręcił jej naturalne zachowanie z dosłownie kilku metrów. To samo w przypadku sceny z lecącym kluczem żurawi, które sfilmowane zostały z paralotni.
-„Dlaczego zwierzęta nie przestraszyły się i nie przejmowały się tak bliską obecnością człowieka?” – główkowałem. Wszystko stało się jasne po obejrzeniu dodatkowych materiałów. Okazało się, że zwierzęta występujące w filmie zostały od małego wychowane
w azylu stworzonym specjalnie na potrzeby filmu. Trafiały tam osobniki, które z różnych powodów nie były w stanie wrócić na wolność
i nie poradziłyby sobie bez pomocy człowieka.

Źródło ilustracji: mediakwest.com
Jednym z mocnych punktów filmu jest także muzyka napisana przez francuskiego kompozytora, Bruno Coulais, autora ścieżki dźwiękowej m. in. do „Pana od muzyki”. Różnorodna muzyka idealnie wpasowuje się do zdjęć dynamicznych pogoni, wschodów słońca w górach, czy też klimatycznych ujęć rodem z głębi Puszczy Białowieskiej.

W przypadku Polski, premiera „Królestwa” (10 marca 2016) nie mogła wpasować się w lepszy termin. Przesłanie płynące z filmu sprzeczne jest z polityką obecnej partii rządzącej, która traktuje niestety nasz najcenniejszy krajowy zabytek niczym zwykły
las gospodarczy i pod pretekstem plagi kornika wykorzystuje go do bezmyślnego pozyskiwania drewna. Film ten jest jednym
z najbardziej wartościowych dzieł kinematografii, jakie dane mi było obejrzeć. Polecam, szczególnie w obliczu obecnie panującej sytuacji w kraju.


Filip Jarzyński, 1F

Algorytm na uczucia – recenzja filmu „Her” w reżyserii Spike'a Jonze.


Uczucia – emocje, przeżycia. wrażenia, doznania. U c z u c i a. Według Wikipedii są to silne, świadome lub nieświadome odczucia
o charakterze pobudzenia pozytywnego (pod wpływem szczęścia, zachwytu, spełnienia) lub negatywnego (pod wpływem gniewu, odrazy, strachu). Człowiek to istota śmiertelna, ale także cierpiąca i kochająca, unikatowa na całym świecie, bo jako jedyna stworzona do odczuwania. Uczucia wpisane są w jej naturę. Dlaczego jednak to właśnie one stają się dla ludzi coraz większym ciężarem? Skoro mamy z nimi problem już teraz, bo przeszkadzają nam w wykonywaniu pracy, pasji, zajmowaniu się domem
czy podejmowaniu racjonalnych decyzji, jak będzie wyglądać przyszłość? Czy człowiek jeszcze bardziej przestanie być człowiekowi człowiekiem?


Źródło ilustracji: filmweb.pl
Zagadnienie jakim jest osamotnienie ludzi w przestrzeni społecznej podejmuje w swoim melodramacie z elementami SF, jako autor scenariusza i reżyser, Spike Jonze. Film „Her”, ukazany w 2013 r., opowiada historię pisarza, który znajduje się w jednym z prze-
łomowych momentów w życiu - Theodore Twombly (Joaquin Phoenix) jest tuż przed rozwodem. Choć posiada dwoje przyjaciół
– Amy (Amy Adams) oraz jej męża Charlesa (Matt Letscher), pisarz to osoba bardzo samotna. Wieczorem, tuż przed pójściem spać, Theodore korzysta z portalu, dzięki któremu może znaleźć kogoś chętnego na „seks na telefon”. Jego dni są monotonne,
kręcą się wokół pracy w agencji wyręczającej ludzi w pisaniu listów oraz przemieszczaniu się od domu do biura, w czasie którego słucha melancholijnej muzyki. Akcja filmu dzieje się w niedalekiej przyszłości, stąd pewnego dnia pisarz zauważa reklamę innowacyjnego systemu operacyjnego – OS 1, jaki jest stworzony na bazie sztucznej inteligencji. Pod wpływem reklamy obiecującej „coś więcej, niż zwykły system”, Theodore zakupuje OS 1 i przystępuje do spersonalizowania go. W ten sposób powstaje Samantha (głos Scarlett Johansson). Szybko okazuje się, że wygenerowana przez człowieka sztuczna inteligencja, przerasta jego samego
w wielu aspektach oraz posiada zdolność odczuwania. Samantha staje się najlepszą przyjaciółką głównego bohatera, który
po nieudanej randce zwierza jej się mówiąc, jak bardzo potrzebuje drugiego człowieka. Wtedy, pomiędzy nim, a OS 1, pęka granica przyjaźni, przeradzając się w relację metafizyczną, będącą dla Theodore rozwiązaniem problemu samotności.


„Her” to pierwszy w stu procentach szczery i prawdziwy film, który opowiada o relacjach człowieka z maszyną. Pozbawiony jest apokaliptycznego bełkotu, przesycenia nowoczesnymi technologii czy wypatrzenia ludzkości. Nie jest ani trochę przerysowany, ani przez minutę nie irytuje, nie skanduje głośno „TAK BĘDZIE WYGLĄDAĆ PRZYSZŁOŚĆ - LUDZKIE UCZUCIA ZGINĄ!”.

Źródło ilustracji: film.onet.pl
Film „Her” jest jak ulubiona herbata w nowym wariancie, zakupiona w niedawno odkrytej herbaciarni na rogu – znany smak
w odświeżonym wariancie. Choć nie znajdujemy w nim zbyt wielu elementów scenografii istotnych i typowych dla filmów SF, ukazani w nim są ludzie, którzy bez przerwy rozmawiają ze swoimi systemami operacyjnymi. Nie znajdziemy w nim zbyt wielu par - człowiek ukazywany jest jako oddzielna jednostka podążająca, biegnąca własną ścieżką. Atmosfera wyalienowania wprawia w melancholię i stany refleksyjne, Spike bezbłędnie pokazuje szarość ludzkiego życia, czyli takiego, w którym człowiek rodzi się i umiera sam, równocześnie walcząc z problemami współczesnego świata bez pomocy innych. Tę smutną prawdę oglądamy jednak przez oko kamery Hoyte Van Hoytema. Jego zdjęcia to istny majstersztyk – przepiękne ujęcia, przyjemne dla widza ze względu
na bogate walory estetyczne, perfekcyjne zbliżenia ukazujące najbardziej istotne elementy, swoista delikatność. Jednym z najbar-
dziej cenionych przeze mnie jest zdjęcie przedstawiające tańczące cząsteczki kurzu w świetle słońca. Ujęcie jest magiczne,
stanowi intymną sferę dla słów wypowiadanych przez głównych bohaterów, metaforę kurtyny, za którą rozgrywa się niedostępne
dla wszystkich.

Co do pozostałych zdjęć uważam, że zarówno scenarzyści jak i montażyści włożyli ogrom pracy w to, aby film wyglądał właśnie
tak. Pojawiające się wszędzie ciepłe barwy nadają mu pewnej przytulności, sprawiają, że obraz staje się widokówką, listem,
w którym przyjaciel opowiada ci, co u niego. Wszechobecne światło jest natomiast perfekcyjnym nośnikiem informacji, jego kąt padania oraz natężenie decyduje o wrażliwości oglądanej przez nas chwili z życia pracownika serwisu BeautifulHandwrittenLetters.com.

Źródło ilustracji: film.onet.pl
Elementem, obok którego każdy odbiorca „Her” nie może „przejść” obojętnie, jest także muzyka. Stanowi ona tutaj kluczowy element niewerbalnej komunikacji między Samanthą, a Theodore – fabularnie niektóre z utworów pojawiających się w melodramacie są autorstwa OS 1. System tworzy je, aby opisać chwile na plaży z pisarzem lub nadając im znaczenie metaforycznego wspólnego zdjęcia. W filmie przeważa pianino, jego dźwięki na długo pozostają w sercu widza. Również dla mnie, jedna z najważniejszych
w kontekście „Her” piosenek Karen O „The moon song” nie pozwalała mi przez długi czas spokojnie zasypiać, zmuszając
do nieustannego odtwarzania jej.

Stworzone przez Jonze dzieło to nieopisanie dobre świadectwo realiów świata, w którym przyszło nam żyć. Bez moralizatorskiego tonu, scenarzysta porusza w nim wątki istotne dla ludzkości – sen życia, przeżywania, przemijanie, małżeństwo, praca oraz twórczość. Oglądając go, a uczyniłam to aż 3 razy, z każdą minutą wpadałam w głębię barw oraz wypowiadanych przez mistrzowskich aktorów słów, czując jak przyjemnie odnajduję prawdę i cząstkę mnie, widoczną na tym dwugodzinnym obrazie. Doświadczenie to uspokoiło moją duszę, sprawiło iż poczułam się zrozumiana. Błądząc między dniem, a nocą, żyjąc od wczoraj
do jutra, do piątku, do następnego spotkania, dzięki wszystkim twórcom filmu „Her”, odkryłam odpowiedź na nurtujące mnie pytanie – czy ludzie są zbyt słabi na uczucia do siebie nawzajem? Serwowane przez melodramat rozwiązanie zostawiam jednak w mojej duszy i świadomości, zachęcając do dociekania go za pomocą obejrzenia znakomitego obrazu granic i barier człowieczeństwa.


Julita Prusak, 1A


S T R A C H



Ludzka fascynacja złem jest rzeczą powszednią, którą możemy dostrzec w różnych sferach naszego życia – także w kinematografii. Wystarczy spojrzeć na produkcje pokroju „Milczenia owiec”, „Piły”, „Psychozy” czy „American Psycho”. Każda z nich odniosła ogromny sukces, choć ich treść nie porusza prostej i przyjemnej tematyki dla przeciętnego widza. Rodzi się zatem pytanie;


Dlaczego brutalne filmy mają tak duże powodzenie na rynku?

Popkultura wykreowała pewien poetycki obraz seryjnego mordercy. Najczęściej przyjmuje on postać inteligentnego erudyty, urzeka-
jącego widzów swoją charyzmą i pięknym wyrachowaniem. Według twórców, psychopatycznego bohatera należy budować w sposób pozwalający widzowi z nim sympatyzować. Można to nazwać prostym przepisem na sukces. Dzięki podobnym zabiegom, iko-
nicznym bohaterem „Milczenia owiec” nie jest główna bohaterka, tylko enigmatyczny Hannibal Lecter. Stanowi to doskonały przykład wykorzystania fascynacji złem w tworzeniu chwytliwej historii.



Źródło ilustracji: filmweb.pl

Zwróciłam na to zjawisko uwagę, pogłębiając swoją wiedzę o kryminologii. Przez zainteresowanie tematem, trafiłam także na mało znane dzieło Geralda Kargla, zatytułowane „Angst”. Jest to niemiecki film psychologiczny z 1983 roku, powstały ze współpracy
z polskim filmowcem Zbigniewem Rybczyńskim (autorem Oscarowego filmu krótkometrażowego „Tango”). Film opowiada o mordercy, który świeżo po odsiedzeniu wyroku za poprzednie zbrodnie, postanawia wrócić do swojej brutalnej pasji i wyrusza na poszukiwanie kolejnych ofiar. Głównego bohatera odgrywa wyśmienity, acz niepozorny Erwin Leder. Pomimo zahaczania o popularny temat, jakim są psychopaci – nie jest to kino konwencjonalne, które odbiłoby się większym echem w branży filmowej. Spotykamy się w nim
z narracją pierwszoosobową, a historia została ujęta w perspektywie 24 godzin. Oglądanie „Angst” zawsze będzie dla mnie ciekawym doświadczeniem. Póki co, miałam z nim styczność dwa razy. Pierwszy raz kilka lat temu, gdy analizowałam rolę seryjnego mordercy w kulturze masowej - drugi raz w celu odświeżenia sobie pamięci, aby napisać recenzję. Jest to dla mnie film fenomenalny, jednak jestem w stanie zrozumieć jego niedocenienie przez szersze grono widzów.

Najistotniejszą cechą „Angst” jest jego głębia. Widzowie mają duże pole do manewru w kwestii interpretacji treści fabuły i zabiegów filmowych. Wszystko posiada w nim swoją warstwę znaczeniową i nic nie dzieje się przypadkiem. Już sama historia, dobór postaci
i krajobrazu, nie jest odrealnionym wymysłem wyobraźni scenarzysty – tylko inspiracją zaczerpniętą z głośnej sprawy Wernera Knieska, mającej miejsce w 1980 roku. Austriacki przestępca włamał się do bogatej rezydencji i zamordował trzyosobową rodzinę. „Angst” przetłumaczyło tą historię na język filmowy. Przebieg zdarzeń, który widzimy na ekranie, jest niemal identyczny do rzeczy-
wistego. Świadomość widza, że coś takiego wydarzyło się naprawdę, mocno podkreśla dramaturgię i okrucieństwo filmu. Wzorowanie się na historii mordercy nie jest jednak najważniejsze - autorzy używają go tylko jako narzędzie, pomagające im w zarysowaniu istotnych treści.

„Angst” nie ma być odbierane jako scena wycięta z biografii Knieska, tylko jako przestroga. Przeciętny odbiorca popkultury, przyzwyczajony do ukulturalnionej kreacji seryjnego mordercy, zostaje zderzony w filmie Kargla z inną postacią. Główny bohater
nie jest napisany w sposób, który pozwoliłby widzowi go polubić. Jest słaby, niezdecydowany, obrzydliwy i popełnia błędy. Wywołuje
u nas strach i brak zrozumienia, a nie sympatię i zaciekawienie. Morderca ciągle się miota, a jego zbrodnia jest pełna niedociągnięć. Żeby to ukazać, twórcy zastosowali narrację pierwszoosobową. W filmie nie ma wielu dialogów, zostajemy sam na sam z głośnymi myślami głównego bohatera. On z kolei opowiada nam swoją historię i rozważania na temat popełnianej zbrodni. Efekt jest zaska-
kujący. Dzięki temu nawet w momentach, kiedy nic się nie dzieje na ekranie, widz w napięciu słucha refleksji psychopaty. Moim zdaniem jest to jedna z najlepszych produkcji, ukazujących psychikę seryjnego mordercy – wszystko jest w niej ujęte w sposób bardzo realistyczny. Bardzo podobała mi się scena włamywania się do rezydencji. Mężczyzna próbował się dostać do środka poprzez zbicie okna, jednak… za pierwszym razem mu się nie udało, bo za słabo uderzył w szybę. Potem w nieskoordynowany sposób wszedł do środka, otrzepał się i ze strachem rozejrzał po pomieszczeniu.


Źródło ilustracji: kinoplay.pl
Realistyczne i niepozorne podejście stanowi duży kontrast do innych produkcji takich, jak „Sie7em” czy „Milczenie Owiec”, które przedstawiają psychopatów jako geniuszy zbrodni. Samo popełnianie zbrodni przez głównego bohatera jest chaotyczne i bezkom-
promisowo przedstawione. Kamera nie szczędzi nam widoków i żaden czyn nie zostaje przez nią ugrzeczniony. Widzowie są świadkami szamotaniny z ofiarami, paskudnych rękoczynów i zacierania śladów przez mordercę. Są to widoki szokujące, jednak sprawiają, że dwa razy się zastanowimy zanim damy się zwieść kreacjom psychopatów wykreowanym przez media. Rzeczywistość jest mniej poetycka, niż pokazują to filmy inne od „Angst”. 


Od samego początku filmu rzuca nam się w oczy niekonwencjonalny sposób operowania kamerą. Można go interpretować na różne sposoby, jednak od razu widz czuje, że kadrowanie nie jest przypadkowe. Na początku, w więzieniu, postać bohatera jest nagrywana od dołu i z bliska. W trakcie rozwoju wydarzeń jednak kadr powoli się oddala, przez co pod koniec mamy dużo dalekich rzutów
z powietrza. Moim zdaniem pokazuje to stopniowe odrywanie się od rzeczywistości bohatera. W dodatku przez film przewijają
się liczne zbliżenia na twarze postaci, np. w scenie morderstwa. Widzimy tę sytuację z różnych perspektyw - zarówno sprawcy,
jak i ofiary. Widz może się dzięki temu poczuć niemalże jak uczestnik wydarzenia. Twórcy próbują też ukazać za pomocą obrazu emocje poszczególnych bohaterów. Kamera śledzi twarze nawet mało znaczących postaci, znajdujących się w otoczeniu psycho-
paty. Zawsze pilnie obserwują one głównego bohatera – co może być dowodem na jego paranoję. Ujęcia są fantastyczne, co jest świadectwem talentu filmowego naszego rodaka, Zbigniewa Rybczyńskiego.

„Angst” jest niewątpliwie jednym z moich ulubionych filmów. Wprawdzie było parę słabych elementów, o których wcześniej nie wspominałam (np. paskudna muzyka), jednak niemiecka produkcja jest dla mnie bardzo ważna ze względu na treść. Przekaz filmu jest głęboki, a przedstawiona historia, swoim okrucieństwem doprowadzi do łez niejednego widza. Poza sceną zbrodni niewiele
się dzieje, jednak narracja i kamera pracują w taki sposób, że widz jest pełen napięcia i niepewności przez cały czas. Zdecydowanie zasługuje na miano filmu najlepiej oddającego psychikę mordercy.



Julia Orłowska, 1A

Rzut oka na świat wykazuje, że okropności nie są niczym innymi jak realizmem



Pewien wybitny reżyser powiedział kiedyś : „Rzut oka na świat wykazuje, że okropności nie są niczym innymi jak realizmem.”.
Te słynne słowa należą do jednej z najbardziej cenionych, czołowych postaci światowej kinematografii XX wieku, Alfreda Hitchcocka. Niezgłębiony geniusz, brawurowy prowokator i znakomity wynalazca, to tylko kilka określeń, w których można ująć niezwykłą osobowość i temperament, brytyjskiego reżysera. Uznawany za mistrza emocji i prekursora dreszczowców, Alfred specjalizował
się w tworzeniu hollywoodzkich scen grozy. Przerażające filmowe historie czerpał z prawdziwego otaczającego go świata. Wyre-
żyserował dzieła, takie jak: „ Okno na podwórze” , „Zawrót głowy”, ”Psychoza” czy „Ptaki”, będące głównym obiektem recenzji, mojego opracowania.

„The Birds” wkroczyły na ekrany kin w 1963 roku, w czasach narodzin i rozwoju filmowej różnorodności gatunkowej. Zdjęcia do thrillera, kręcono w Stanach Zjednoczonych a miejsce akcji stanowi San Francisco i niewielka nadmorska miejscowość, Bodega Bay. Precyzyjnie dobrana obsada głównych postaci, pozyskała miliony widzów, kreując w ich głowach obraz filmowych ikon, połączonych emocjonującym romansem. Tippi Hedren, z początkowo mało znanej modelki o nieodkrytych zdolnościach aktorskich, za rolę Melanie Daniels, stała się światową gwiazdą kina, uwzględnioną na stałe w dalszych produkcjach Alfreda. Do filmu zatrudnieni zostali również, Rod Taylor, Jessica Tandy, jak i Veronica Cartwright.



Źródło ilustracji: filmweb.pl
Główną zasadą, którą Hitchcock, przez lata nieodłącznie stosował, była koncepcja rozpoczęcia dzieła przełomowym, emocjonu-
jącym wydarzeniem - trzęsieniem ziemi, a następnie ciągłej budowy rosnącego napięcia. Mimo, iż „Ptaki” nie charakteryzują się nagłym początkiem akcji, to wraz z upływającymi minutami, budzą w odbiorcy niepokój i konsternację. Główna bohaterka, Melanie, przypadkowo poznaje w sklepie zoologicznym przystojnego mężczyznę Mitchego. Zaintrygowana towarzystwem prawnika, postanawia udać się za nim do Bodega Bay, rodzinnego miasteczka, w którym mieszka wraz z matką i siostrą. To właśnie tam, rozpoczynają się pierwsze liczne ataki agresywnych, tytułowych ptaków.

Sekretem sukcesu angielskiego reżysera, jest niepodważalnie umiejętność kreacji niespodziewanego oraz niewytłumaczalnego napięcia i dramaturgii fabuły. Oryginalnie wyznacza on źródło śmiertelnego zagrożenia, ptaki - niepozorne i przeważnie niebudzące
w człowieku uczucia strachu, stworzenia. Tym właśnie przejawia się mistrzostwo Hitchcocka. Wprowadza do historii elementy, których nie ma zamiaru wyjaśnić, ani określić ich genezy lub zamiaru. Wykorzystuje moc nieokiełznanych sił natury, by wzbudzić
w widzach zgrozę i przerażenie. Producent kontrowersyjnie podchodzi do produkcji dzieła. W środowisku filmowym, pojawiają się plotki o nieukrywanej fascynacji Hitchcocka Tippi Hedren oraz rzekomym napastowaniem jej seksualnie na planie filmowym. Patrząc obiektywnie na postać Alfreda, stanowczo mogę określić go jako pracodawcę surowego i wymagającego, który nie zważając na odczucia i skargi aktorów, zrobił wszystko, by „Ptaki” okazały się prawdziwym arcydziełem. W scenach ataków wykorzystano żywe znerwicowane zwierzęta, którymi zaciekle rzucano i kierowano w stronę, szczerze przerażonej Tippi.


Źródło ilustracji: film.onet.pl
W filmie można wyraźnie dostrzec anachroniczność użytych środków. Z perspektywy pięćdziesięciu czterech minionych od premiery lat, krytycy ironicznie komentują oryginalny sposób montażu „Ptaków”, jaki i sztucznie podstawioną scenografię oraz tło. Postać Melanie wydaje się być przekoloryzowana i nieautentyczna a prawda o niepokojących atakach pozostaje nieodkryta. Mimo współ-
czesnej dezaprobaty niektórych recenzujących, filmowi z pewnością trzeba przyznać, jak na lata 60, niebywałą innowacyjność
i nowoczesność. Ważnym walorem obrazu jest również zastosowane światło, które zależnie od jasności i natężenia, wprowadza
do sceny lęk i trwogę. Profesjonaliści pracujący przy filmie zamiast muzyki wykorzystali tylko przetworzone elektronicznie odgłosy ptaków, powołując się na radykalny pomysł Hitchcocka w wizji ścieżki dźwiękowej. Oryginalne i nietuzinkowe założenie pozwoliło
na mocną i ekspresyjną reakcję ludzi oglądających sceny. Zamiast łagodnego śpiewu ptaków, słychać przeraźliwe i szkodliwe dla ludzkiego ucha wrzaski lub często przejawiającą się w wątku martwą ciszę.


Prócz osób dobrze zapoznanych ze znaczeniem symboliki przekazu produkcji, niewiele osób dostrzega w „Ptakach” nawiązania kulturowe. Warto wspomnieć o istotnym fakcie, iż sam Alfred Hitchcock, osobiście fascynował się teorią i nauką głoszoną przez niekonwencjonalnego filozofa i lekarza, Sigmunda Freuda. Postać badacza oraz motyw psychoanalizy dogłębnie wpłynęła na twórczość reżysera oraz pomysły fabuł wielu wyprodukowanych ekranizacji. Według wielu interpretacji, historia ptaków ujętych
w opowieści, z pewnością posiada wydźwięk symboliczny. Dopatrywać się w niej można, metafory strachu przed atakującą zewnętrzną siłą lub uwięzieniem, czy nawet nawiązania do układu wpływowego, politycznego świata i drugiej wojny światowej.
Obraz oddaje również ważną, zimnowojenną nieświadomość, kim jest wróg i jak może nas zaatakować. Oglądając film, natrafiłam
na problematykę utworu mówiącą o tym, kto konkretnie skazał ludzi na ataki bestii. Jeśli nie był to polityczny nieprzyjaciel, apokaliptyczna wizja świata wskazuje na Boga i odniesienie do Biblii. Zwracając uwagę na bohaterów, postać Melanie, córka znanej medialnej osoby, może być kojarzona z chciwością, pychą i nadmierną pewnością siebie. Tym samym dostrzega się w niej ukryty przejaw buntu i niechęci Hitchcocka wobec systemu kapitalistycznego.



Źródło ilustracji: film.onet.pl
Mimo, iż produkcja budzi wiele kontrowersji, sprzecznych opinii i komentarzy, jednogłośnie można ją uznać za ponadczasowe
dzieło oraz klasykę gatunku sensacyjnego na świecie. Odpowiedzi na pytania dotyczące symboliki fabuły zna tylko sam reżyser
i producent, Alfred Hitchcock. Film pozwolił mi refleksyjnie spojrzeć na otaczający mnie świat oraz na niepozorność ukrytych zagrożeń. Wiele scen szczerze wzbudziło we mnie lęk oraz pozwoliło ukazać, jak wielkie zmiany zaszły od premiery thrillera,
w dziedzinie efektów specjalnych oraz budowy klatek i ścieżki dźwiękowej.

Czy „Ptaki” naprawdę zasłużyły na nominację do Oscara w 1964 roku? Polecam, by obejrzeć je samodzielnie i indywidualnie zadecydować o ich ocenie, bo jak to mawiał Hitchcock: „Film jest zły wtedy, jeśli ktokolwiek z publiczności chociaż na chwilę
może odwrócić oczy od ekranu”.


Daria Sienkiewicz, 1A



wtorek, 13 czerwca 2017

„Whiplash” - czyli opowieść o geniuszu, ambicji i muzyce we krwi



Amerykański dramat muzyczny z 2014 roku, w reżyserii i według scenariusza Damiena Chazelle’a. Wielokrotnie nagradzany, nazywany arcydziełem swojego gatunku- być może stanie się w przyszłości filmem kultowym. W rolach głównych J.K. Simmons, grający wymagającego nauczyciela i Miles Teller jako Andrew Neimann, jego młody i wybitny uczeń. Dziewiętnastoletni Andrew
żyje w otaczającej zewsząd nijakości. Jest studentem prestiżowej nowojorskiej uczelni muzycznej i pragnie przełamać tę passę przeciętności- jako cel obrał sobie uzyskanie kunsztu i sławy wielkości tej Charliego Parkera. Uporem i nieustępliwością Andrew zwraca uwagę Terence’a Fletchera, cholerycznego wykładowcy, który nie wierzy w metodę klepania po plecach i powtarzania,
że wcale nie jest tak źle- przeciwnie, Fletcher nieustannie wywiera na swoich uczniach presję i pcha ich do perfekcji. Chce w ten sposób odkryć nową gwiazdę, nowego Birda. Ale „Whiplash” nie jest kolejnym filmem, który prowadzi do szczęśliwego zakończenia
i sztampowo „zalicza” wszystkie ważne punkciki do osiągnięcia takiego efektu. Bohater nie ma łatwej drogi do sławy. Chazelle zmienia film w dramat; na ekranie odgrywa się muzyczny thriller.



Źródło ilustracji: filmweb.pl

Na początku ciche i powolne bębnienie pałeczek na perkusji. Powoli zaczyna ono narastać, staje się coraz bardziej agresywne
i natarczywe; zaczyna nas przytłaczać i zlewa się w jedność. Tempo przyspiesza, aż czujemy się nieswojo i chcemy, żeby nadszedł już koniec. I wtedy słyszymy huk- nadszedł bez zapowiedzi i nie spodziewaliśmy się go- tak samo jak ogłuszającej ciszy która
po nim nastaje. Tak właśnie wygląda wstęp do „Whiplash”. Jak wiadomo, początek filmu opowiada w skrócie całą jego historię
i zdradza potajemnie wiele sekretów widzowi, zanim on sam to zrozumie. Tak też jest w tym przypadku- przez cały film napięcie narasta, jak w pierwszym utworze. Najpierw stopniowo i powolnie, a potem wszystko przyspiesza i sprawia, że siedzimy przez cały seans na krawędziach foteli.

To tylko jeden sposób w jaki muzyka wpływa na film. Bowiem to nie film wpływa tutaj na podkład- tutaj muzyka nie jest tłem, ale kluczowym elementem, który kształtuje charakter dzieła. Jest głównym wątkiem i najważniejszym punktem odniesienia; wszystko krąży dookoła muzyki, każdy wątek budowany jest na jej podstawie. Oglądając film nie można powstrzymać kolana od wybijania rytmu jazzu; gorączka młodego muzyka dotyka nas również z tej strony. W miarę rozwoju fabuły sami zostajemy wciągnięci w pasję do muzyki z Nowego Orleanu- czujemy te same gorące i palące uczucia co bohaterowie już po usłyszeniu paru pierwszych uderzeń pałeczek. Jazz wchodzi nam w krew i rozumiemy zapał Andrew. Tak samo jak w dobrym utworze muzycznym wyróżnia się cres-
cendo, tak tutaj jest ono wyraźnie wyczuwalne przez narastające napięcie w podkładzie. Współgra ono z krótkimi ujęciami grania
na instrumencie. Serie krótkich scen, szybkich cięć, nagłych zbliżeń. Na ekranie pojawia się krew, pot i łzy. Widzimy nagie i surowe emocje młodego ucznia, widzimy manipulację ze strony nauczyciela; i czujemy to wszystko w rytmicznym wybijaniu rytmu. Gra staje się konfliktem samym w sobie; pasja staje się udręką. Dźwięki zaczynają nas przytłaczać i ogłuszać, w uszach nadal brzęczy nam grzmiący krzyk Fletchera.

Aż wszystko ucicha. Przychodzi czas na pauzę w utworze. Na jakiś czas nastaje spokój, ale nie możemy skupić się na obrazach przewijających się przed naszymi oczami. To nadeszło bardzo gwałtownie i niespodziewanie, a my nadal jesteśmy rozgrzani do czerwoności i niespokojni. Cisza jest dla nas ogłuszająca. Nagłe zniknięcie ukochanego jazzu sprawia, że czujemy się nieswojo. Widzimy jak Andrew porzuca swoje dawne marzenia i przystaje do zwyczajności. Tej nijakości, od której tak wzbraniał się jeszcze przed chwilą. Obraz zwalnia, wszystko dzieje się powolniej.

Źródło ilustracji: filmweb.pl
I wtedy przychodzi czas na nową nadzieję. Fletcher wraca i wydaje się być odmienionym człowiekiem. W muzyce przychodzi czas na zmianę tonu- Andrew dostaje nową szansę. Emocje wracają na ekran i nie są już skrywane przez bohatera. Może znów wrócić
do robienia tego, co kocha. I może zrobić to w sposób niepowtarzalny- dostał jednorazową możliwość zaprezentowania się przed największymi krytykami muzycznymi. Może zrobić na nich wielkie wrażenie i osiągnąć to, czego od zawsze pragnął. „Z drugiej strony”, mówi Fletcher, „każda pomyłka będzie katastrofą. Ci ludzie nigdy nie zapominają”. Wtedy muzycy idą na scenę. Panuje cisza, każde stuknięcie obcasa o posadzkę jest słyszalne. Czujemy niesamowite napięcie, to samo co wszyscy bohaterowie. Obserwujemy wszystko zza pleców Andrew i wiemy dokładnie, co on widzi i odczuwa w danym momencie. W tle pojawiają się oklaski, a na ekranie znów pojawia się kolor. Na scenie panują ciepłe odcienie, które kojarzą nam się pozytywnie i dają również takie odczucie- podobne do powrotu do domu. Dla Andrew domem jest właśnie scena; miejsce gdzie znów może się rozwijać. I choć stresuje się, wie, co jest dla niego dobre. A przynajmniej jest tego przekonany, dopóki Fletcher znowu nie pokazuje, że trwa pomiędzy nimi konflikt.


Źródło ilustracji: rp.pl
Najpierw Andrew wyraźnie przegrywa. Jego ruchy są mało skoordynowane, a uderzenia nie trafiają w rytm. Jest zagubiony i bliski poddania się. Czujemy, że zaraz nie wytrzyma i załamie się. Muzyka jest niepewna, a perkusja pojawią się w niej tylko znikomo
i jakby powstrzymuje się od pokazania swojego potencjału.

Aż w bohaterze znów płonie dawnym ogniem pasja. Postanawia pokazać Fletcherowi, że ich konflikt to teraz wojna; wojna, którą zamierza wygrać. Gra, jak nigdy dotąd, bo jest to jego ostatnia deska ratunku. Wprowadzony na początku temat powraca w momen-
cie kulminacyjnym ze zdwojoną siłą. Muzyka rzadko ma okazję wybrzmieć na ekranie tak mocno jak w finałowym numerze, gdzie dźwięki orkiestry wspiera dodatkowo popisowy montaż i energiczna praca kamery. Wszystkie elementy współgrają ze sobą idealnie, pokazując emocje w tej finalnej scenie. Napięcie budowane przez cały film w końcu znajduje swój upust w najważniejszym swoim elemencie- muzyce. Jazz po raz kolejny okazuje się być perfekcyjnym przewodnikiem uczuć.


Jagoda Marcinkowska, 1F


Czy świat ma szansę się odrodzić?


Filmy bywają różne: dłuższe i krótsze, te mądrzejsze i te trochę mniej, amatorskie i profesjonalne, czysto rozrywkowe i takie,
które pozostawiają w odbiorcy ślad. Jedną z takich produkcji jest „Samsara” w reżyserii Rona Fricke. Film ten powstawał pięć
lat, w dwudziestu pięciu krajach i jest zbiorem ujęć kręconych na rzadko obecnie stosowanej 70 milimetrowej taśmie.



Źródło ilustracji: filmweb.pl

„Samsara” jest zbiorem pozornie niezwiązanych ze sobą fragmentów, przedstawiających naturę, budynki, fabryki i ludzi. W filmie
nie występują aktorzy i w ciągu godziny i czterdziestu minut nie pada ani jedno słowo. Jednak w miarę oglądania mamy okazję zauważyć głębszy sens przyświecający temu projektowi. Nie jest on jedynie zbiorem pięknych widoczków, które mają pokazać
w jak wspaniałym żyjemy świecie. Film nieraz szokuje brutalnością i okrucieństwem. Początkowe ujęcia pustyń, lasów i buddyjskich świątyń szybko przechodzą w bezlitosną cywilizację, by z powrotem zachwycić widzów zapierającymi dech w piersiach ujęciami wodospadów. Wypada więc zadać sobie najważniejsze pytanie:


                                                                        „Co autor miał na myśli?"

Źródło ilustracji: filmonet.pl

Film Rona Fricke można interpretować na wielu poziomach. Jak wskazuje tytuł jest on nawiązaniem do buddyjskiej filozofii samsary, czyli odradzania się osiem razy aż do osiągnięcia nirwany. Obserwujemy także mnichów, tworzących za pomącą kolorowego piasku tradycyjną mandalę. Występuje ona w sztuce buddyjskiej i jest rodzajem medytacji. Ma postać połączenia koła i kwadratu które razem symbolizują nieskończoność i to, co jest związane z człowiekiem, niebem i ziemią. Po jej ukończeniu mandala jest niszczona, co widać także pod koniec filmu. Jest to niezwykle wzruszająca scena, zmuszająca do zastanowienia nad celem istnienia świata. Autor filmu adresuje także szybko postępujące zmiany cywilizacyjne, i pytanie, czym staliśmy się jako ludzkość. Scen w „Samsarze” jest tak wiele, że nie sposób opisać każdą z nich lecz kilka zapadło mi w pamięć. Skontrastowanie gigantycznej korporacji, gdzie wszyscy wyglądają i wykonują takie same czynności, ograniczeni do swoich biurek i laptopów z afrykańskim plemieniem przygo-
towującym jedzenie, i wspólnie spędzających czas przemawia do wyobraźni. Pewne nie do końca jednoznaczne uczucie niepokoju wywołało we mnie również ujęcie japońskiej fabryki lalek, rozmiarem i wyglądem przypominających ludzi. 


Źródło ilustracji:onet.podroze.pl
Bardzo spodobała mi się metoda kręcenia ujęć w tej produkcji, fragmenty były nagrywane z różnych perspektyw, kolory były bardzo żywe i wyraźne. Jedyne, co mam do zarzucenia to okazjonalna zbytnia „oczywistość” przedstawionych porównań i kontrastów,
na przykład pokazanie bogatego Dubaju, a zaraz potem brazylijskich faweli. Czułam że autor niejako narzuca mi jeden punkt widze-
nia: cywilizacja jest zła, bogaci ludzie są źli, nie przedstawiając jednocześnie innej perspektywy i złożoności tego problemu. 


Odniosłam także wrażenie iż Ron Fricke w pewien sposób kopiuje „Trylogię Qatsi” Godfreya Reggio, a zwłaszcza jej pierwszą część – „Koyaanisqatsi”, także przedstawiającą zachwianą równowagę między człowiekiem i cywilizacją a naturą. Jeśli miałabym porównywać te dwa filmy muszę przyznać, że Godfrey Reggio stworzył dzieło na miarę wszechczasów, którego nieoczywistego przekazu
i wielowarstwowości nie jest łatwo powtórzyć.


Film „Samsara” z pewnością nie jest łatwą i przyjemną rozrywką. Uważam, że jest wart poświęcenia uwagi, gdyż otwiera oczy
na problemy, o których najchętniej wolelibyśmy zapomnieć. Może wreszcie znajdziemy odpowiedź na pytanie: „Czy NASZ świat
ma szansę się odrodzić?


Luiza Roszkiewicz, 1F


Poznanie czasu bez przestrzeni



Myśląc o filmach, bardzo często zapominamy o tych mniejszych, choć równie fascynujących w swojej formie, produkcjach. Film
to pojęcie, które zawiera w sobie wiele kategorii, wiele rodzajów, wiele gatunków, wiele idei oraz cech. Czasy nowoczesne to niesa-
mowita okazja dla artystów do tworzenia filmów w nowych postaciach, dla nowych powodów. To prężnie rozwijające się zjawisko skutecznie pochwyciło moją uwagę. Zdecydowałam się więc na recenzję filmu w innej odsłonie- teledysku.



Źródło ilustracji: www.empo.mx

“How deep is your love” to utwór stworzony przez amerykańskiego pioniera muzyki elektronicznej- Calvina Harrisa. Artysta przedstawił go internetowej publiczności w roku 2015 i skutecznie wspiął się na wyżyny przyjemności audio-odczuwania. W sposób niesamowicie delikatny i pobudzający połączył swoje charakterystyczne brzmienie i elektryzujące basy z sensualnym śpiewem norweskiej piosen-
karki Iny Wroldsen. Utwór jest hipnotyzujący, wciągający. Obraz, który został do niego dobrany, równie intensywnie oddziałuje na kubki odbioru artystycznego. Jest magiczny. 


Twórcy skupiają się na pokazaniu innej rzeczywistości, wymiaru, pojęcia czasu. Sceny kręcone w ciepłym klimacie Kalifornii i Malibu pełne są przyjemnych doznań, których odbiorca doświadcza niczym uczucia rozgrzanego piasku pod stopami na Wschodnim Wyb-
rzeżu. Główną bohaterką jest piękna kobieta- modelka Gigi Hadid- której wyjątkowe rysy twarzy i cudownie naturalne zachowanie przed kamerą już od samego początku wciągają widza do plastycznego świata Harrisa i fascynującej percepcji reżysera projektu- Emila Navy.

Całość tego krótkiego filmu rozpoczyna się różnymi ujęciami miejsc, w których akcja dopiero będzie się rozgrywać. Towarzyszą
temu surowe dźwięki natury- szum wiatru, odgłosy ptaków, szelest liści, jak również urywki utworu wyłaniającego się z ust Gigi.
Jest to ciekawy wstęp do tej “uczty dla oka”, jednak nie on zasługuje, w mojej opinii, na całość uwagi i zainteresowania. To dopiero następna scena sprawiła, że obraz Navy i piorunująca muzyka Harrisa wciągnęły mnie w swój wspólny wir. 


Źródło ilustracji: en.vogue.fr

Gigi pokazana została jako postać bardzo tajemnicza, której nieludzkie pochodzenie, bądź kosmiczna, futurystyczna przeszłość, dodały jej mocy przenoszenia się w przestrzeni. Jej dłonie są czynnikiem całego procesu, niespodziewanych podróży, zaskakujących przeżyć. W tej cenie modelkę obserwować można od pasa w górę, w przydymionym świetle, z niepokojem wyrysowanym na twarzy. Gigi bada swoje ręce w elektrycznym rytmie utworu i z robotyczną manierą zmienia swoje położenie względem odbiorcy. Co ciekawe, zmieniają się również kolory, w jakich się prezentuje na tle czarnej pustki.

Jest to bardzo hipnotyzujące ujęcie zmiany zachodzącej w przedstawionej postaci. Nadaje ono dynamicznego charakteru całej dalszej akcji i zarysowuje najbardziej istotny fragment artystycznego przekazu twórców współpracujących nad produkcją. Pokazuje powód, dla którego bohaterka przechodzi z miejsca na miejsce, w sposób delikatny, lecz zaakcentowany mechanicznymi brzmie-
niami. Gra świateł, kolorów oraz swego rodzaju poklatkowość sceny idealnie wpasowują się w klimat utworu muzycznego i wpro-
wadzjaą odbiorcę do innej rzeczywistości.

Artyści wprowadzili bardzo nowoczesną formę przekazu czystej sztuki za pomocą połączenia muzyki z charakterystycznym dla jej dźwięków obrazem. Teledysk do utworu “How deep is your love” zapoczątkował eksperymentalną erę zabawy z wyrażaniem swojego ducha artystycznego. Elementy techniki edytowania fragmentów i nasycenia barw oraz sama ekspresja Hadid sprawiają, że ten 260-sekundowy film robi niesamowite wrażenie na widzach, których do tej pory zdobył ponad miliard. Będąc w tej grupie, muszę przyznać, że zachwyca mnie za każdym razem.



Zuzanna Szatkowska, 1F