środa, 12 czerwca 2013

Wielki [?] Gatsby - recenzja z filmu



Wielki [?] Gatsby


Film „Wielki Gatsby” otworzył tegoroczny festiwal w Cannes. Od tego czasu zbiera skrajne recenzje. Jedni go odrzucają i mocno krytykują, inni są zachwyceni i oczarowani. Czy „Wielki Gatsby” rzeczywiście jest wielki?

 Adaptacja powieści Francisa Scotta Fitzgeralda, która jest jednym z największych dzieł XX-wiecznej literatury amerykańskiej. Narratorem jest Nick Carraway (Tobey Maguire, kojarzony najczęściej ze swoją tytułową rolą w „Spidermanie”), który opisuje całą historię w ramach terapii antydepresyjnej. Cofa się on, do lat swej młodości. Nowy Jork, lata 20. ubiegłego wieku, czasy jazzu oraz prohibicji. Nick, po nieudanej próbie zostania pisarzem, przyjeżdża do miasta, by spróbować swych sił i szczęścia na Wall Street. Wynajmuje skromny domek na Long Island, niedaleko willi swej kuzynki Daisy (Carrey Muligan) i jej męża Toma Buchnana (Joel Edgerton). U nich spotyka golfistkę Jordan (Elisabeth Debicki), która opowiada mu o niezwykle tajemniczym milionerze Jay’u Gatsbym (Leonardo DiCaprio). Kiedy niedługo potem Nick otrzymuje zaproszenie na jedną z uczt u bogacza, na którą przybywa cała „śmietanka” Nowego Jorku, jego życie nie będzie już takie samo jak przedtem. Okazuje się, że Jay i Daisy przed laty byli kochankami, a bezgraniczna miłość Gatsbiego przetrwała lata rozłąki, sprawiając, że chce on odzyskać ukochaną. Od tej pory młody Carraway staje się świadkiem melodramatycznej historii, rozgrywającej się miedzy tym dwojgiem, a jako przyjaciel Jay’a poznaje także jego tajemniczą przeszłość.


źródło ilustracji: filmweb.pl


Reżyser Baz Lurhmann, spod którego ręki wychodziły już takie filmy jak: „Romeo i Julia” z 1996 roku, „Mulin Rouge”, czy „Australia”, podjął się nie lada wyzwania. „The Great Gatsby” zagościł już wcześniej na wielkim ekranie (w 1974 roku). Wtedy wyreżyserował go Jack Clayton i ta adaptacja powieści Fitzgeralda uznana była i jest za bardzo dobrą. Luhrmann natomiast postanowił nieco „uaktualnić” tą historię, a jest wprawiony w tego typu zabiegach. Wcześniej pokazał to w „Romeo i Julii”, kiedy dramat Szekspira przeniósł w czasy współczesne, z samochodami, wieżowcami i gangsterami w tle, co początkowo szokowało odbiorców, ale później bardzo się im spodobało. Natomiast „Wielki Gatsby”, moim zdaniem, wydaje się być nieudaną próbą „uwspółcześnienia” tekstu literackiego.

W tle nieco nudnej historii, mamy garstkę motywów oddających klimat lat 20. i 30. Takich jak stroje, elementy scenografii i 3 minuty utworu na trąbce. Więcej nie słychać jazzowej muzyki, którą oddychały lata 20. W zamian za to mamy aranżacje utworów Jay’a Z i Beyoncé, które nijak się mają do XX-wiecznych realiów,  garniturów, czy retro samochodów.  Kolejne rozczarowanie to nienajlepsza grafika: niedopracowane rzuty komputerowe na przesycone bogactwem wille i ogrody, które w filmie bardziej przypominały makietę, czy disnejowskie produkcje.


źródło ilustracji: filmweb.pl


No i na koniec, to co właściwie najważniejsze: aktorzy. Grają oni poprawnie, jednak nie olśniewająco. To, co pokazali w „Wielkim…” przypomina trochę grę akademicką. Postaciom zabrakło charakteru, emocji i kolorytu. Tobey Maguire, mimo starań nie pokazał oscarowych umiejętności. Nie podołał zadaniu prowadzenia narracji filmu, a opowiedziana przez niego historia nie była intrygująca. Odtwórczyni roli Daisy -  Carrey Muligan, jedna z bardziej obiecujących, współczesnych aktorek, nie poradziła sobie dobrze, a raczej rozczarowała, jest sztuczna, plastikowa. Nie potrafiła do swej postaci tchnąć życia oraz ukazać jej „głębi” i emocji. Całość powinien wynagrodzić Wielki - Leonardo, o którym mówi się , że z filmu na film jest coraz lepszy. To już jego kolejna, po „Romeo i Julii” (gdzie DiCaprio zagrał tytułową rolę męską), współpraca z australijskim reżyserem - Luhrmannem. Trzeba przyznać, że w produkcji „The Great Gatsby” - Leo, w porównaniu z adaptacją szekspirowskiego dramatu, czy „Titanikiem”,  jest rzeczywiście bardziej świadomy i dojrzały aktorsko. Ale niestety nie szokuje i nie zachwyca.

Nie mogę powiedzieć, że „Wielki Gatsby” Luhrmanna to film całkowicie beznadziejny i bezwartościowy.  Urzekający w filmie jest wystrój wnętrz, dopracowany w każdym calu; tutaj ogromny ukłon w kierunku projektantów. Kolejny punkt, który przykuwa uwagę, to świetnie kostiumy, wspaniale dobrane, pełne finezji, wdzięku, doskonale nawiązujące do mody z lat 20., czy 30. Cały obraz „Wielkiego Gatsbiego” jest pełen kiczu, przepychu, szalonych przyjęć, morza alkoholu, willi z basenami. Część osób uznaje to za zamierzony zabieg reżysera, który w ten sposób chciał skrytykować konsumpcyjny styl życia i uświadomić nam, że życie płynie, wszystko przemija, a tak jak wtedy w XX wieku, tak i teraz człowieka, nawet bogatego, dopada samotność.



źródło ilustracji: filmweb.pl


Baz Luhrmann z „…Gatsbiego” bez wątpienia zrobił show. Jeśli to, w połączeniu z historią miłosną i „cukierkowością” widzowi wystarcza - będzie bardzo zadowolony, jeśli nie, z kina wyjdzie nieco zawiedziony. Uważam, że ten film warto zobaczyć, aby mieć swoje zdanie i skonfrontować własny odbiór z recenzjami krytyków, czy bloggerów. Choć ostrzegam, że nie jest to raczej produkcja, która nie pozwoli Wam spać po nocach.

                                                                                                  Wiktoria Michalak, 1a

wtorek, 11 czerwca 2013

W świecie Austen



,,W świecie Austen’’



Jako wierna fanka słynnej angielskiej pisarki Jane Austen, z radością odkryłam film ,,W świecie Austen’’ (w oryginale ,,Lost  in Austen’’).  Jest to brytyjska produkcja przenosząca akcent współczesności do XVIII wieku.  Amanda, główna bohaterka, to wielbicielka świata wykreowanego  w ,,Dumie u uprzedzeniu’’. Tamtejszy klimat, czyli elegancja i nieskazitelne maniery, dżentelmeni na każdym kroku oraz samo piękno krajobrazu – sprawiają, że dziewczyna zaczyna marzyć o życiu w dawnej epoce. Tęsknota za czasami, w których mężczyzna traktuje kobietę z najwyższym szacunkiem powoduje częste rozmarzenie dziewczyny. Pewnego razu słyszy dziwne dźwięki w swojej własnej łazience – w wannie stoi Elizabeth Bennet! To niemożliwe… A jednak, wizyta bohaterki ,,Dumy i uprzedzenia’’ powtarza się i tym razem oprócz zdumiewającej rozmowy skutek jest spotkania jest zdumiewający – Amanda ląduje w XVIII wieku!


Źródło ilustracji: janeaustensworld.wordpress.com



Wygląda na to, że fantazje postaci stają się prawdziwe. Dziewczyna poznaje swoich ukochanych bohaterów (a ,,ukochanych’’ nie jest tutaj słowem bez głębszego znaczenia – nastąpi trochę miłosnych zamieszań) i odkrywa dawny, cudowny świat. Czy jednak taki cudowny? Niezliczone perypetie Amandy, zamęt, który wprowadza i ogólny chaos wynikający z poplątania oryginalnej fabuły stawiają pytanie, czy te czasy były takie idealne… Szczerze przyznając, mimo całej mojej ciekawości wobec filmu, obawiałam się, że odbierze w pewien sposób magię powieści. Jeszcze przed obejrzeniem przeczytałam opinie, w których osoby gorąco protestowały przeciwko takiej profanacji filmu. Podobno zepsuty został klimat, atmosfera już nie ta, a nawet niektóre wątki są wręcz żałosne – nieśmieszne i prowadzące do wewnętrznego załamania się! Bo jak tak można zbezcześcić klasykę Jane Austen? Nie są to zbyt zachęcające recenzje, ale wewnętrzna przekora kazała mi zaryzykować. I cieszę się z tego niezmiernie!


Niektóre fragmenty, mówiąc kolokwialnie, rozłożyły mnie na łopatki. Śmiałam się dużo i często, a zazwyczaj na filmach jedynie uśmiecham z sympatią.  Nawiązanie do mokrej koszuli pana Darcy’ego (fani Jane Austen, którzy oglądali także ekranizacje jej powieści, będą wiedzieli, o co chodzi) było wręcz komiczne. Chociaż produkcja nie jest komedią, a melodramatem, bawi (przynajmniej mnie) niezmiernie. Nie brakuje także wzruszeń (jaka dziewczyna pozostanie obojętna wobec uroku pana Darcy’ego? W roli wystąpił znakomity Hugh Bonneville). W rolę głównej bohaterki wcieliła się Jemima Rooper. Chyba zazdrość nie pozwoliła mi pokochać roli, w którą się wcieliła. Amanda jest właściwie podobna do mnie (przede wszystkim – ta miłość do Austen!), ale w niektórych sytuacjach zachowałabym się zupełnie inaczej. Miałam wrażenie, że marnuje swoją szansę. Życie w XVIII wieku… Chociaż o tym nie marzę, cudownie byłoby na moment przenieść się do tamtej epoki. I chociaż polubiłam bohaterkę, to chyba za bardzo wczułam się w film i zazdrośnie patrzyłam na jej sytuację. Sądzę, że również wśród wrażliwszych ludzi wywoła emocje.


Źródło ilustracji: www.guardian.co.uk

Nie mam zastrzeżeń co do obsady. Moim zdaniem aktorzy zostali dobrani znakomicie. Na szczególną uwagę zasługuje tutaj Alex Kingston, wcielająca się w rolę pani Bennet. Całkowicie odpowiadała moim wyobrażeniom. W dodatku Tom Riley grający Wickhama – byłam przekonana, że go nie polubię (ze względu na pierwotną treść ,,Dumy i uprzedzenia’’), a jednak aktor i szokująco zmieniony charakter bohatera całkowicie odmieniły moje emocje. Scenografia – doskonała! Idealnie dobrane stroje, wśród których wyróżniało się nowoczesne ubranie Amandy wywoływały komiczny kontrast. Sama sceneria idealnie oddawała klimat powieści (zaskoczyło mnie to zwłaszcza po wspomnianych już negatywnych opiniach). Także  muzyka Christiana Hensona dodawała niepowtarzalnego uroku.

Nie sądziłam, że będę pod takim wrażeniem filmu ,,Lost in Austen’’.  Chyba samo nazwisko angielskiej pisarki działa na mnie pozytywnie. Zachwyciła mnie powieść ,,Duma i uprzedzenie’’, jej liczne ekranizacje, a teraz jestem pod wrażeniem tej trochę zwariowanej wersji. Polecam ją, zwłaszcza miłośnikom Austen, ale nie tylko. Każdy z chociaż minimalną wiedzą na temat wspomnianej powieści i odrobiną poczucia humoru da się porwać tej ujmującej atmosferze.

                                                                                          Katarzyna Lembicz, 1a

środa, 24 kwietnia 2013

Objazdowa biblioteka o bieszczadzkiej wrażliwości - recenzja "Siekierezady"


Objazdowa biblioteka o bieszczadzkiej wrażliwości

                 Tajemnicze Bieszczady, bajkowy, aczkolwiek chwilami groźny klimat, magiczni bohaterowie, poszukiwanie sensu istnienia, butelka śliwowicy, zimne nóżki, które wyszły i chińska latarka – to właśnie mieszanka, którą proponuje nam Witold Leszczyński, reżyser ,,Siekierezady”.

                 ,,Siekierezada” to polski dramat psychologiczno-poetycki z 1985 roku, nakręcony na podstawie utworu autorstwa Edwarda Stachury o tym samym tytule. Postaci Stachury nie trzeba przybliżać chyba nikomu. Tragicznie zmarły poeta, obieżyświat, artysta poszukujący swojej ścieżki w świecie. Jego wrażliwość, delikatność, poetyckość i literacka subtelność poruszają od kilkudziesięciu lat wszystkich tych, którzy chcą przeżywać, a nie tylko funkcjonować. W swojej opowieści o Bieszczadach  ukazał czytelnikowi swoje poszukiwania, wątpliwości, strach przed istnieniem i dwie strony swojej osobowości. Adaptacje filmowe niektórych utworów są wyjątkowo nieudane. Na szczęście ta opowieść na dużym ekranie nabrała tajemnicy, pazura, a zarazem magicznej melancholii.  Scenariusz do ,,Siekierezady'' został napisany przez samego Stachurę we współpracy z Leszczyńskim. Dlatego film to cudowny obraz uzupełniający literackiego ducha tej bieszczadzkiej historii.


Źródło ilustracji: http://zbroiowisko.pl


              W małym, położonym pośród ośnieżonych borów miasteczku o nazwie Hopla, zjawia się
tajemniczy ,,Nowy”. Janek Pradera, wrażliwy poeta, który po stracie ukochanej, którą nazywa Gałązką Jabłoni, postanawia jak sam mówi ''odtajać''. Przyjeżdża w samo serce Bieszczad, aby pracować przy wyrębie lasu. Zamieszkuje na kwaterze u Babci Oleńki (fantastyczna rola Jadwigi Kuryluk), postaci przypominającej bohaterkę rosyjskich bajek. W Hopli poznaje ludzi zupełnie oderwanych od rzeczywistości, do której był przyzwyczajony. Bieszczadzka mentalność to otwartość, szczerość, gościnność, prostolinijność, ludzie nasiąkają magią tego regionu. Janek, którego nękają koszmary i wizje senne o swojej ukochanej Gałązce nieustannie prowadzi wewnętrzny dialog ze Stwórcą. Błądzi wśród wielu pytań, które dotyczą ciężaru jego egzystencji, niezrozumienia świata i sensu istnienia. Zaprzyjaźnia się z kilkoma drwalami ze swojego tartaku: Peresadą, Wasylukiem i młodym Batiukiem. Stara się nauczyć od nich specyficznej wrażliwości i wewnętrznej, nieskomplikowanej harmonii. Mimo to, bardzo cierpi, przeżywa i żałuje  utraconej miłości. Żyje pośród tych ludzi, ale nie potrafi całkowicie przylgnąć do ich społeczności. Dobrze wie, że przynależy do innego świata. Świata poetyckiego, magicznego, wzniosłego, uwrażliwionego, pełnego prawdziwych, silnych emocji i co najważniejsze, świata świadomego. Tylko dlaczego nie potrafi go odnaleźć? Podczas wiejskiej zabawy, w miasteczku pojawia się nieznany nikomu Michał, Michał Kątny. Tajemniczy artysta, który zamieszkuje razem z Jankiem  Babci Oleński. Michał i Janek okazują się być bratnimi duszami. Obaj przybyli do Hopli, aby oczyścić się z doświadczeń, wspomnień i wypaczonych idei. Dzielą się swoimi rozterkami, pragnieniami i obawami wobec istnienia Boga, a także ich samych. Jednak Janek nie potrafi unieść ciężaru swojego cierpienia. Pragnie spotkania ze swoją Gałązką Jabłoni. Dlaczego ją porzucił? Bał się, że uczucie, miłość przeminie. Przestraszył się zawiedzionych nadziei. Idzie po ośnieżonych torach ku pędzącemu pociągowi, ku świadomemu nieistnieniu. Kim tak naprawdę są Janek Pradera i Michał Kątny? Ja zrozumiałam ich postacie jako dwie strony osobowości Stachury. Tę, którą pragnie żyć, istnieć, dawać sobie drugą szansę i tę, której wrażliwość i cierpienie są zbyt duże, aby je unieść, dlatego szuka ukojenia w śmierci. 



Źródło ilustracji: stopklatka.pl

                    Leszczyński tworzy niesamowity obraz. Wprowadza widza w klimat, który powoduje gęsią skórkę na policzkach. Pokazuje przemiany bohaterów, ich
wewnętrzne rozterki, rozpadanie. Buduje napięcie, zastanawia, wzrusza. To wszystko na tle groźnych, zimowych, bieszczadzkich borów i malutkich, drewnianych chat z szarymi szybami. Fantastyczna obsada, z której moje emocje w szczególności wzbudzili, Edward Żentara jako Janek, Daniel Olbrychski w roli Michała, Ludwik Pak jako Peresada i Franciszek Pieczka- leśniczny. Z ekranu czuć dobroć, ciepło, ale również strach i cierpienie głównego bohatera. Ludwik Pak i Franciszek Pieczka w cudowny sposób przenieśli do filmu klimat i specyfikę ludzi bieszczadzkiego regionu. Ich wypowiedzi są stylizowane językowo na tamtejszą gwarę, a wiele scen jest osadzonych w realiach specyficznych południowo-wschodnich  zwyczajów. Daniel Olbrychski postać Michała zbudował w bardzo ciekawy sposób. Jego bohater jest tajemniczy, jakby wyjęty z innego świata, nieprzenikniony i nieodgadniony. Widz utożsamia się z nim, pomimo że jest małomówny i zamknięty w sobie. Czy Michał nie wygląda znajomo? Czy nie odbija w sobie przypadkiem innego bohatera? Może opowiada mu o wyborach, których nie dokonał? Mój Michał jest częścią Janka, częścią, która zaufała światu, a teraz ucieka przed jego okrucieństwem i własnym strachem.

                 Chociaż scenariusz ,,Siekierezady'' jest oparty na oryginalnej powieści, na potrzeby filmu niektóre dialogi zostały przez reżysera rozbudowane i wystylizowane. Dwóch naprawdę wybitnych artystów stworzyło tekst, którego fragmenty trzymam przy łóżku. Wracam do leśnych monologów Janka, do rozmów z przy wódce z Peresadą. ,,Siekierezada” to kino, które mówi pięknymi słowami. Mówi o miłości, nostalgii, Bogu i pamięci.

                 Bardzo podobały mi się zbliżenia w poszczególnych scenach na twarze bohaterów. Reżyser ukazał jak różne sytuacje odbierane są w inny sposób przez każdą z postaci. Buduje to ich zarys psychologiczny oraz pomaga zrozumieć podejmowane decyzje. Kadry, w których kamera zatrzymuje się na spojrzeniu Pana Żentara są bardzo przejmujące. Jego spojrzenie, sposób, w jaki drżą jego powieki, dodaje melancholijnego dramatyzmu, który towarzyszy widzowi przez cały czas trwania filmu. Szczególną uwagę zwróciłam również na sposób prowadzenia kamery kiedy akcja dzieje się w lesie. Ujęcia 'od dołu', bardzo powolne poruszanie kamery, długie, nieprzerwane ujęcia, przyciemnione światło oraz poszarzałe kolory nadają obrazowi głębi i poczucia nieznanej grozy. W ,,Siekierezadzie” wszystko, począwszy od sposobu umeblowania maleńkiego mieszkanka Babci Oleńki, aż po kolory niedźwiedzich czapek drwali, wprowadza w niepowtarzalny nastrój Bieszczad z tamtych lat. Oddalone od świata, wyciszone, były schronieniem dla wielu artystów i ludzi szukających ucieczki nawet przed sobą samym. Każdy szczegół przenosi w inną rzeczywistość, nawet dźwięk siekiery uderzanej o młody pień uwrażliwia. Skrzyp śniegu pod stopami, dźwięk łamanych gałęzi, obijanie szkła, odgłos zacieranych dłoni.


Źródło ilustracji: stopklatka.pl




                 Ciarki i dreszcze wzdłuż kręgosłupa wywołał u mnie również sposób wplatania i montażu scen surrealistycznych  koszmarów Janka, z 'realną' akcją. Fragmenty, w których na ekranie ukazuje nam się Gałązka Jabłoni bez twarzy, bądź nieograniczona przestrzeń bez wyjścia, pomagają nam lepiej zrozumieć tragiczną postać bohatera. Dodatkowo, pozwoliło mi to na skonfrontowanie osobistych strachów i zahamować przed niespełnionymi pragnieniami z oglądanym obrazem.

                   Edward Stachura, tak jak Janek Pradera, przestraszył się utraconych nostalgii. Obaj uciekli od konfrontacji wrażliwości z brutalną rzeczywistością. Stachura napisał przepiękną, magiczną i melancholijną powieść. Kiedy namówiona przez mamę, po raz pierwszy sięgałam po ekranizację ,,Siekierezady”, bałam się, że nie sprosta ona mojemu wyobrażeniu o śnieżnych, stachurskich Bieszczadach. Mój strach był absolutnie bezpodstawny. Pan Witold Leszczyński stworzył obraz, który uzupełnia papierową historię. Wzrusza, zatrzymuje, wycisza, porusza i czaruje. Zaprasza do świata, który tak bardzo różni się od tego, w którym istniejemy. . Mówi głośno o strachu, o tym jak ciężko jest być bohaterem we własnym życiu. Ukazuje ludzi, którzy są bliżej wewnętrznej prawdy i prawdziwych, niezmanierowanych odruchów. W filmowej „Siekierezadzie” najbardziej cenię sobie przestrzeń do interpretacji, jaką reżyser pozostawił odbiorcy. Nie narzuca gotowych rozwiązań. Film zatrzymuje nad tą historią w inny sposób niż książka.  Oddziałuje wyraźniej, mocniej, doraźniej. W opowieści o Janku nic nie poruszyło mną tak, jak czerń torów na tle białego śniegu i ostatnie dźwięki obrazu, ,,Czy Warto?” Edwarda Stachury.

                 ,,Siekierezada” to film, który przeżywam za każdym razem, przeżywam od czubka głowy po koniuszki palców. Jestem tam, pomiędzy zakurzonymi regałami przewoźnej biblioteki w Hopli. Wypożyczę książkę z cienką, żółtą okładką, a wieczorem napiję się herbaty z Babcią Oleńką. Odtaję.


                                                                                  Małgorzata Antonina Tosiek, 1a


Edward Stachura ,,Czy Warto?”

"Zwalić by można się z nóg
Co rusz,
Co krok.
Co noc,
To szloch
I rozpacz.
Ale czy warto?
Może nie warto?
Chyba nie warto...
Raczej nie warto.
Nie, nie - nie warto.
Zginąć by można jak nic:
Do żył
Jest nóż.
Lub w dół
Na bruk
Z wysoka.
Ale czy warto?
Może nie warto?
Chyba nie warto...
Nie, nie - nie warto.
Jechać by można do miast
Lub w las
Na błoń.
Na koń
I goń
Nieboskłon.
Ale czy warto?
Może nie warto?
Ech, chyba warto...
Tak, tak - warto.
Bardzo to warto.
O, tak - to warto.
Jeszcze jak warto!"

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Nurt filozoficzny w polskim kinie animowanym

 
W najbliższy czwartek, 25 kwietnia kolejna odsłona Animuzy.

Zapraszamy do kina Muza na 19.45 na

NURT FILOZOFICZNY
W POLSKIM FILMIE ANIMOWANYM
,

czyli przegląd filmów będących z jednej strony filozoficzną refleksją
na temat egzystencjalnych dylematów człowieka, z drugiej zaś,
zręcznie zakamuflowaną krytyką PRL-owskiego ustroju politycznego.
Lista filmów:

1) „Labirynt” reż. Jan Lenica, 1961, 14’14”
2) „Droga”reż. Mirosław Kijowicz, 1971, 4’23”
3) „Wykres” reż. Daniel Szczechura, 1966, 3’08”
4) „Klatki” reż. Mirosław Kijowicz, 1966, 7’27”
5) „Wszystko jest liczbą” reż. Stefan Schabenbeck, 1966, 7’32”
6) „Schody” reż. Stefan Schabenbeck, 1968, 7’24”
7) „Apel” reż. Ryszard Czekała, 1970, 7’11”

Pokaz zrealizowany przy współpracy z Narodowym Instytutem Audiowizualnym,
wydawcą serii Antologii DVD prezentujących dorobek polskiej animacji.
 Cena biletu: 8 PLN.
 POLECAMY!!!!
Więcej na stronie:
http://www.kinomuza.pl/index.php/pl/artykuly/67,1,40,animuza
 
http://www.kinomuza.pl/
 

„Drive” Nicolasa Windinga Refna - recenzja


„I’m gonna show you where it’s dark, but have no fear!”


            Po obejrzeniu trailera, spodziewałam się brutalnego filmu akcji. Nic bardziej mylnego! „Drive” Nicolasa Windinga Refna z 2011 roku to dzieło, którego wartość zawarta jest w niepowtarzalnym, gęstym klimacie i dopracowanej do najdrobniejszego detalu stronie wizualnej. Duński reżyser łącząc elementy sensacji, dramatu, thrillera i romansu stworzył film perfekcyjnie wpasowujący się w stylistykę neo-noir – miasto nocą, gra świateł i cieni, jeździec znikąd i donikąd przypadkowo wplątany w mafijne porachunki. Nominacja do Złotej Palmy wzbudziła kontrowersje wśród publiczności, zapewne dlatego, że dzieło Refna należy do gatunku „kochaj albo rzuć”. Nie posiada szczególnie oryginalnej fabuły. Jeżeli więc nie wczujemy się w specyficzną, oldschoolową atmosferę, znudzimy się najprawdopodobniej po pierwszych piętnastu minutach. Z drugiej strony, nagroda dla najlepszego reżysera na 64. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes jest całkowicie zasłużona, jako że „Drive” pod kątem wizualnym określane bywa mianem wręcz arcydzieła.

            Główny bohater filmu to bezimienny Kierowca. Nie wiemy nic o jego przeszłości, rodzinie, pochodzeniu. Za dnia pracuje w warsztacie samochodowym i dorabia jako kaskader, w nocy – szoferuje gangsterom. Milczący, nieprzenikniony i tajemniczy, wydaje się być enigmą. Jego znakiem rozpoznawczym jest biała kurtka ze skorpionem na plecach. Dodając do tego obrazu nieodłączną wykałaczkę w ustach, introwertyzm i wewnętrzną walkę przeciwko całemu światu, Kierowca przypomina bohatera westernu. Pewnego dnia poznaje swoją uroczą sąsiadkę i jej synka. Troje zbliża się do siebie, sielankę przerywa jednak powrót męża Irene z więzienia. Nasz bohater decyduje się pomóc rywalowi w spłaceniu długu lokalnemu gangsterowi, wszystko, by chronić ukochaną. Ta jedna decyzja rozpoczyna niekończącą się spiralę przemocy…


Źródło ilustracji: www.filmweb.pl


            Pierwsza połowa filmu może sprawiać wrażenie pełnej niepotrzebnych dłużyzn. Akcji na dobrą sprawę w niej jak na lekarstwo, głównie obserwujemy operującego zazwyczaj monosylabami Kierowcę z przyklejonym do twarzy enigmatycznym uśmiechem. Refn dawkuje jednak emocje stopniowo, wskutek czego widz nie zostaje od początku ogłuszony ich eksplozją. Do czego, swoją drogą, miałby pełne prawo, gdyż spokojna, bardzo mozolnie rozwijająca się opowieść niespodziewanie zmienia się w krwawą jatkę. Identyczną transformację przechodzi główny bohater – początkowo poznajemy go jako wrażliwą, nieśmiałą postać, która jednak okazuje się czerpać ekstatyczną wręcz przyjemność z zadawania bólu i cierpienia, stosowania zarówno wyrafinowanej, jak i prymitywnej przemocy. Z czasem każda kolejna zbrodnia w konsekwencji prowadzi do następnej, a błędne koło wydaje się niemożliwe do przerwania.

            Nicolasa Refna często porównuje się do malarza, który jednak zamiast pędzla, używa kamery. W kontekście „Drive” jest to spostrzeżenie co najmniej trafne. Duńczyk popisał się na ekranie absolutną wirtuozerią, zarówno w doborze kolorystyki, oświetlenia, jak i kadrowania czy tempa narracji. Jest minimalistą, nie ma u niego ujęć przypadkowych. Bohaterów obserwujemy z różnych perspektyw, Refn nie boi się zbliżeń, ujęć od tyłu czy z góry. Każdy kadr wydaje się dopracowany co do milimetra. W scenach emocjonalnych zwraca uwagę na detale – drgnięcie powieki, zaciśnięcie dłoni, niejednoznaczny uśmiech. Momenty brutalne podaje na tacy, w całej okazałości, wyraziście oświetlone – nie stroni od makabrycznych szczegółów i krwi lejącej się strumieniami. Znakomitym przykładem gry świateł i kadrów jest pocałunek w windzie, który w przeciągu kilku sekund zmienia się ze sceny miłosnej w scenę morderstwa.


Źródło ilustracji: www.filmweb.pl


            Intrygująca jest postać samego Kierowcy. Pojawia się znikąd, nie wyjawia swojego imienia, odzywa się rzadko. To błędny rycerz, który odbiera życie jako pasmo niepowiązanych wzajemnie wydarzeń. Zajmuje się szoferką przestępców dla czystej adrenaliny, napawa się chwilami na granicy ryzyka. Kiedy jednak poznaje panią swojego serca, jest gotów zrobić dla niej dosłownie wszystko, z miażdżeniem czaszek i wydłubywaniem oczu śrubokrętem włącznie. Warto zwrócić uwagę na jego relację z synkiem Irene. Rozmowa, którą prowadzą, pokazuje, jak bardzo wrażliwy i dziecinnie wręcz niewinny potrafi być. Z drugiej strony, Kierowca może jawić się nam jako everyman – studium psychiki człowieka, w którym każdy bodziec może potencjalnie wyzwolić pierwotne, okrutne instynkty. W tym punkcie należy poprosić o gromkie brawa dla Ryana Goslinga, który nie pierwszy już raz udowadnia, że jest nie tylko ładną buźką. Jego ascetyczna wręcz gra idealnie wpasowuje się w minimalistyczną konwencję, pozwala widzowi na dowolniejszą interpretację zachowań głównego bohatera. A jego nieprzenikniony półuśmiech sprawia, że przez kręgosłup przebiega dreszcz nie tylko podniecenia, ale przede wszystkim – niewytłumaczalnej grozy. Dla kontrastu, subtelna kreacja Carrey Mulligan jako Irene ukazuje łagodną, uroczą i z natury dobrą dziewczynę z sąsiedztwa, która po prostu ma słabość
do destrukcyjnych facetów.

            Kolejnym istotnym, o ile nie najistotniejszym, tworzywem „Drive” jest nic innego, jak muzyka. Namacalnie wręcz obecna podczas trwania seansu, otacza widza, wprowadza go w pewien rodzaj transu. Nie została potraktowana po macoszemu, jako tło i wypełnienie, ale jako równorzędny element każdej sceny. Dominujący w filmie syntetyczny electro-pop, w połączeniu z obecną w niemal każdym ujęciu białą błyszczącą kurtką z nadrukowanym skorpionem, tworzy specyficzny oldschoolowy klimat lat osiemdziesiątych. Czy to podczas wspólnej przejażdżki głównego bohatera z Irene i jej synkiem, czy samotnych nocnych eskapad – muzyka idealnie oddaje charakter danej sceny, jednocześnie swoim kiczem nie odbierając jej swoistej intymności. Dlatego dla jej twórcy – Cliffa Martineza – chapeaux bas! Nic dziwnego, że został nominowany do licznych nagród. Na marginesie dodajmy, że pościgi nagrywane były bez wsparcia najnowszej techniki komputerowej. To właśnie takie smaczki sprawiają, że atmosfera w „Drive” jest gęsta jak olej silnikowy, który Kierowca wlewa do swojego Chevy Malibu.


Źródło ilustracji: www.filmweb.pl


            Wisienką na drive’owym torcie może być tylko jedno – zdjęcia Newtona Thomasa Sigela. Przesycone intensywnymi kolorami, światłami nocnego miasta, wykorzystujące niestandardowe kadry – w każdym zakresie zapadające w pamięć na bardzo długo. Wystarczy wymienić choćby ujęcie, w którym Kierowca niecierpliwie stuka palcami w kierownicę, zaciska dłoń na młotku lub stoi w masce kaskadera za drzwiami baru. To nagłe cięcia czy naprzemiennie zwalniane i przyspieszane tempo sprawiają, że mimo chwilami niewartkiej fabuły, „Drive” ogląda się ze stuprocentowym zaangażowaniem. Warto wspomnieć, że scenariusz zaadaptowany przez Hosseina Aminiego oparty jest na powieści Jamesa Sallisa pod tym samym tytułem. Niestety, nie miałam okazji jej przeczytać. Jestem jednak bardzo ciekawa, jak się broni, jeżeli w filmie braki fabularne nadrabia dopięta na ostatni guzik strona wizualno-techniczna. Zapewne nieco banalną akcję rekompensują błyskotliwe, wieloznaczne dialogi. Kiedy Kierowca odmawia podania dłoni swojemu potencjalnemu pracodawcy ze słowami „Mam brudne ręce”, ten odpowiada „Ja również”. Wkrótce okazuje się, że Bernie Rose jest kimś znacznie więcej niż inwestorem i zdradzę, że ma to związek z mafijnymi porachunkami męża Irene.

            Nicolas Refn stworzył film specyficzny, który nie ma możliwości spodobać się każdemu. W dużej mierze wynika to z faktu, że postanowiono go promować jako wciągający, brutalny kryminał. „Drive” to kino klimatyczne, w którym trzeba się zatracić, zatopić. Zarezerwować sobie wolny wieczór, wygodnie usiąść w fotelu i nastawić głośniki. Jeżeli wraz z pierwszymi taktami „Nightcall” Kavinsky’ego poczujecie na karku przyjemne mrowienie, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że ten film oczaruje was tak, jak mnie. Jeżeli jednak nie… Cóż, najpewniej po seansie uznacie, że straciliście półtorej godziny z życia. Dlatego razem z pierwszymi objawami nieuleczalnego znużenia należy „Drive” wyłączyć i być może wrócić do niego kiedy indziej. I, przede wszystkim, nie nastawiać się ani na sensację, ani też kino psychologiczne w pełnym jego znaczeniu. Film Refna ogląda się jak arcydzieło sztuki malarskiej – podziwia i kontempluje, jednocześnie wychodząc myślą poza sferę widzialną.

                                                                                                       Maria Piszcz, 1a

Niemożliwe - recenzja filmu




„Rodzina kontra tsunami, czyli o tym, jak „Niemożliwe” staje się możliwe…”


            W 2012r. na ekrany światowych kin wszedł niezwykle wówczas poruszający hiszpański dramat katastroficzny pt. „Niemożliwe”. W Polsce swoją premierę obchodził w styczniu bieżącego roku. Tytuł oryginalny to: „Lo imposible”. Jest to jednocześnie anglojęzyczny debiut hiszpańskiego reżysera filmowego ur. w 1975r. w Barcelonie – Juana Antonio Bayony. Znany jako mistrz horroru postanowił zaryzykować i stworzył dzieło opowiadające o walce rozdzielonej rodziny zarówno o przetrwanie, jak i ponowne spotkanie. Scenariusz napisał Sergio G. Sanchez, muzykę skomponował  Fernando Velazquez, zdjęcia wykonał Oscar Faura. W rolach głównych wystąpili: Naomi Watts jako Maria, Ewan McGregor jako Henry, Tom Holland jako Lucas.

            Jest to niezwykle poruszająca i nakręcona z ogromnym rozmachem historia rodziny, która w 2004r. przeżyła tsunami – jeden z największych kataklizmów naszych czasów. Maria i Henry wraz z trójką synów postanowili spędzić święta Bożego Narodzenia w samym sercu tropikalnego raju – Tajlandii. Przepiękny hotel położony w malowniczym otoczeniu palm, złocistej plaży i błękitnego oceanu wydaje się być gwarancją wymarzonego odpoczynku. Jednakże owy raj zamienił się w prawdziwe piekło. Rankiem 26 grudnia od strony morza dał się słyszeć przerażający huk. Maria, Henry i wszyscy mieszkańcy hotelu zamarli w bezruchu. W chwilę później cała plaża, budynki i znajdujący się na niej ludzie zostali zmieceni przez monstrualną falę tsunami. Woda zaczęła zabierać ze sobą wszystko i wszystkich. Wszystko…, z wyjątkiem nadziei.

 
Źródło ilustracji: www.filmweb.pl

            Pierwsze minuty, zwłaszcza pierwsza fala totalnie „wbijają w fotel”. Tsunami uderza w 15. minucie i trzeba przyznać, że widok żywiołu na dużym ekranie robi ogromne wrażenie. Niezwykle wzruszające jest również to, że film ten opowiada o prawdziwych wydarzeniach. Tsunami, które w 2004r. zrównało wybrzeże Azji południowo-wschodniej to wciąż rozjątrzona rana. Czym jest kino katastroficzne, jeśli nie próbą przybliżenia widzom ludzkiej tragedii, spowodowanej najczęściej przez niszczycielski żywioł? W walce z siłami natury zawsze byliśmy bez szans… Stając w obliczu klęski żywiołowej, najważniejsze staje się przeżycie nasze i naszych bliskich. Film zatem zmusza odbiorcę do chwili zatrzymania i refleksji nad własnym życiem. Uświadamia, jak jest ono kruche, jednocześnie motywując do cieszenia się każdą chwilą. Gdy bohaterowie walczą o życie, reżyser zmaga się z tym, aby nie przekroczyć wąskiej granicy pomiędzy dramatem, a sentymentalizmem, która w kinie katastroficznym istnieje od zawsze. Pod względem technicznym, film został wykonany fantastycznie, efekty zapierają dech w piersiach, np. cisza błotnej pustyni po przejściu tsunami jest przerażająca. Do tego jest świetnie zdokumentowany. Zaczyna się jak rasowy film katastroficzny, sielankowy pobyt na wakacjach przerywa potężna fala. Reżyser w zaledwie kilku scenach pokazuje głównych bohaterów przed katastrofą, nie chcąc przedłużać nieuniknionego. Fala i skutki jej przejścia są mocną stroną filmu. Oglądając „Niemożliwe” można wręcz poczuć siłę, z jaką uderzyła spiętrzona woda, porywając dosłownie wszystko, co napotkała na swojej drodze. Ludzie to marionetki rzucani z miejsca na miejsce, praktycznie bez szans na przeżycie. Uderzenie fali jest bardzo realistyczne, jak również to, co następuje później, gdy Maria i Lucas starają się połączyć porwani przez wodę. Reżyser nie szczędzi także widoku zalanych terenów, jak gdyby rzeczywiście wybrał się z kamerzystą na miejsce klęski żywiołowej. Naturalizm cechuje również podejście Bayony do poranionych ciał – sińce na kręgosłupie Lucasa, urwany kawał skóry na nodze Marii czy sceny szpitalne, które mogą co poniektórych widzów zaszokować. Pełen wymiar tragedia zyskuje dzięki znakomitej grze aktorskiej. Rola Lucasa wymagała od jego odtwórcy nie tylko wytrzymałości fizycznej, ale i świadomości tego, że jego bohater zmienia się niemal w każdej scenie – dojrzewa tak mentalnie, jak i emocjonalnie. Film opowiada również o tym, jak tragedia wpływa na całą rodzinę, lecz w równej mierze dotyczy próby odnalezienia się w tym szaleństwie dziecka. Szczególną rolę odgrywa także muzyka, która odpowiednio dobrana jest niejako swoistą grą na emocjach odbiorcy, wzbudza ogromne wzruszenie i współczucie. Emocje rządzą tym filmem, jak każdym kinem katastroficznym. Bardzo ważnym czynnikiem jest też realizm, dzięki któremu łatwiej zagłębić się w historii, poczuć choćby namiastkę tego, co bohaterowie.

 
Źródło ilustracji: www.filmweb.pl

            „Niemożliwe” to mimo pewnych wad sprawnie wyreżyserowany dramat. Momentami uderzający  w zbyt ckliwe tony jak z „taniego melodramatu”, ale to tylko chwile, które rozmywają się w świetnym skrzyżowaniu filmu katastroficznego z dramatem rodzinnym. Reżyser razem ze scenarzystą stworzyli trzymającą w napięciu, wciągającą, bardzo dramatyczną i naturalistyczną opowieść, pokazującą relacje rodzinne, miłość, czułość i odpowiedzialność, które budzą się w obliczu kolosalnej tragedii. Bayon umiejętnie korzysta z gatunkowych chwytów – wie, jak przestraszyć widza, obudzić w nim odrazę, wycisnąć łzy z oczu. To ostatnie przychodzi mu najłatwiej, gdyż scenariusz jest wielką pochwałą ludzkiej niezłomności, determinacji i hartu ducha, oddaje hołd ofiarom jednej z największych katastrof naszych czasów. Gorąco polecam obejrzenie filmu pt. „Niemożliwe”, gdyż jest to niejako stawanie twarzą w twarz z rzeczywistością, niekiedy ogromnie brutalną i bezlitosną.

                                                                                                                 Eliza Konieczna, 1a