poniedziałek, 22 kwietnia 2013

„Drive” Nicolasa Windinga Refna - recenzja


„I’m gonna show you where it’s dark, but have no fear!”


            Po obejrzeniu trailera, spodziewałam się brutalnego filmu akcji. Nic bardziej mylnego! „Drive” Nicolasa Windinga Refna z 2011 roku to dzieło, którego wartość zawarta jest w niepowtarzalnym, gęstym klimacie i dopracowanej do najdrobniejszego detalu stronie wizualnej. Duński reżyser łącząc elementy sensacji, dramatu, thrillera i romansu stworzył film perfekcyjnie wpasowujący się w stylistykę neo-noir – miasto nocą, gra świateł i cieni, jeździec znikąd i donikąd przypadkowo wplątany w mafijne porachunki. Nominacja do Złotej Palmy wzbudziła kontrowersje wśród publiczności, zapewne dlatego, że dzieło Refna należy do gatunku „kochaj albo rzuć”. Nie posiada szczególnie oryginalnej fabuły. Jeżeli więc nie wczujemy się w specyficzną, oldschoolową atmosferę, znudzimy się najprawdopodobniej po pierwszych piętnastu minutach. Z drugiej strony, nagroda dla najlepszego reżysera na 64. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes jest całkowicie zasłużona, jako że „Drive” pod kątem wizualnym określane bywa mianem wręcz arcydzieła.

            Główny bohater filmu to bezimienny Kierowca. Nie wiemy nic o jego przeszłości, rodzinie, pochodzeniu. Za dnia pracuje w warsztacie samochodowym i dorabia jako kaskader, w nocy – szoferuje gangsterom. Milczący, nieprzenikniony i tajemniczy, wydaje się być enigmą. Jego znakiem rozpoznawczym jest biała kurtka ze skorpionem na plecach. Dodając do tego obrazu nieodłączną wykałaczkę w ustach, introwertyzm i wewnętrzną walkę przeciwko całemu światu, Kierowca przypomina bohatera westernu. Pewnego dnia poznaje swoją uroczą sąsiadkę i jej synka. Troje zbliża się do siebie, sielankę przerywa jednak powrót męża Irene z więzienia. Nasz bohater decyduje się pomóc rywalowi w spłaceniu długu lokalnemu gangsterowi, wszystko, by chronić ukochaną. Ta jedna decyzja rozpoczyna niekończącą się spiralę przemocy…


Źródło ilustracji: www.filmweb.pl


            Pierwsza połowa filmu może sprawiać wrażenie pełnej niepotrzebnych dłużyzn. Akcji na dobrą sprawę w niej jak na lekarstwo, głównie obserwujemy operującego zazwyczaj monosylabami Kierowcę z przyklejonym do twarzy enigmatycznym uśmiechem. Refn dawkuje jednak emocje stopniowo, wskutek czego widz nie zostaje od początku ogłuszony ich eksplozją. Do czego, swoją drogą, miałby pełne prawo, gdyż spokojna, bardzo mozolnie rozwijająca się opowieść niespodziewanie zmienia się w krwawą jatkę. Identyczną transformację przechodzi główny bohater – początkowo poznajemy go jako wrażliwą, nieśmiałą postać, która jednak okazuje się czerpać ekstatyczną wręcz przyjemność z zadawania bólu i cierpienia, stosowania zarówno wyrafinowanej, jak i prymitywnej przemocy. Z czasem każda kolejna zbrodnia w konsekwencji prowadzi do następnej, a błędne koło wydaje się niemożliwe do przerwania.

            Nicolasa Refna często porównuje się do malarza, który jednak zamiast pędzla, używa kamery. W kontekście „Drive” jest to spostrzeżenie co najmniej trafne. Duńczyk popisał się na ekranie absolutną wirtuozerią, zarówno w doborze kolorystyki, oświetlenia, jak i kadrowania czy tempa narracji. Jest minimalistą, nie ma u niego ujęć przypadkowych. Bohaterów obserwujemy z różnych perspektyw, Refn nie boi się zbliżeń, ujęć od tyłu czy z góry. Każdy kadr wydaje się dopracowany co do milimetra. W scenach emocjonalnych zwraca uwagę na detale – drgnięcie powieki, zaciśnięcie dłoni, niejednoznaczny uśmiech. Momenty brutalne podaje na tacy, w całej okazałości, wyraziście oświetlone – nie stroni od makabrycznych szczegółów i krwi lejącej się strumieniami. Znakomitym przykładem gry świateł i kadrów jest pocałunek w windzie, który w przeciągu kilku sekund zmienia się ze sceny miłosnej w scenę morderstwa.


Źródło ilustracji: www.filmweb.pl


            Intrygująca jest postać samego Kierowcy. Pojawia się znikąd, nie wyjawia swojego imienia, odzywa się rzadko. To błędny rycerz, który odbiera życie jako pasmo niepowiązanych wzajemnie wydarzeń. Zajmuje się szoferką przestępców dla czystej adrenaliny, napawa się chwilami na granicy ryzyka. Kiedy jednak poznaje panią swojego serca, jest gotów zrobić dla niej dosłownie wszystko, z miażdżeniem czaszek i wydłubywaniem oczu śrubokrętem włącznie. Warto zwrócić uwagę na jego relację z synkiem Irene. Rozmowa, którą prowadzą, pokazuje, jak bardzo wrażliwy i dziecinnie wręcz niewinny potrafi być. Z drugiej strony, Kierowca może jawić się nam jako everyman – studium psychiki człowieka, w którym każdy bodziec może potencjalnie wyzwolić pierwotne, okrutne instynkty. W tym punkcie należy poprosić o gromkie brawa dla Ryana Goslinga, który nie pierwszy już raz udowadnia, że jest nie tylko ładną buźką. Jego ascetyczna wręcz gra idealnie wpasowuje się w minimalistyczną konwencję, pozwala widzowi na dowolniejszą interpretację zachowań głównego bohatera. A jego nieprzenikniony półuśmiech sprawia, że przez kręgosłup przebiega dreszcz nie tylko podniecenia, ale przede wszystkim – niewytłumaczalnej grozy. Dla kontrastu, subtelna kreacja Carrey Mulligan jako Irene ukazuje łagodną, uroczą i z natury dobrą dziewczynę z sąsiedztwa, która po prostu ma słabość
do destrukcyjnych facetów.

            Kolejnym istotnym, o ile nie najistotniejszym, tworzywem „Drive” jest nic innego, jak muzyka. Namacalnie wręcz obecna podczas trwania seansu, otacza widza, wprowadza go w pewien rodzaj transu. Nie została potraktowana po macoszemu, jako tło i wypełnienie, ale jako równorzędny element każdej sceny. Dominujący w filmie syntetyczny electro-pop, w połączeniu z obecną w niemal każdym ujęciu białą błyszczącą kurtką z nadrukowanym skorpionem, tworzy specyficzny oldschoolowy klimat lat osiemdziesiątych. Czy to podczas wspólnej przejażdżki głównego bohatera z Irene i jej synkiem, czy samotnych nocnych eskapad – muzyka idealnie oddaje charakter danej sceny, jednocześnie swoim kiczem nie odbierając jej swoistej intymności. Dlatego dla jej twórcy – Cliffa Martineza – chapeaux bas! Nic dziwnego, że został nominowany do licznych nagród. Na marginesie dodajmy, że pościgi nagrywane były bez wsparcia najnowszej techniki komputerowej. To właśnie takie smaczki sprawiają, że atmosfera w „Drive” jest gęsta jak olej silnikowy, który Kierowca wlewa do swojego Chevy Malibu.


Źródło ilustracji: www.filmweb.pl


            Wisienką na drive’owym torcie może być tylko jedno – zdjęcia Newtona Thomasa Sigela. Przesycone intensywnymi kolorami, światłami nocnego miasta, wykorzystujące niestandardowe kadry – w każdym zakresie zapadające w pamięć na bardzo długo. Wystarczy wymienić choćby ujęcie, w którym Kierowca niecierpliwie stuka palcami w kierownicę, zaciska dłoń na młotku lub stoi w masce kaskadera za drzwiami baru. To nagłe cięcia czy naprzemiennie zwalniane i przyspieszane tempo sprawiają, że mimo chwilami niewartkiej fabuły, „Drive” ogląda się ze stuprocentowym zaangażowaniem. Warto wspomnieć, że scenariusz zaadaptowany przez Hosseina Aminiego oparty jest na powieści Jamesa Sallisa pod tym samym tytułem. Niestety, nie miałam okazji jej przeczytać. Jestem jednak bardzo ciekawa, jak się broni, jeżeli w filmie braki fabularne nadrabia dopięta na ostatni guzik strona wizualno-techniczna. Zapewne nieco banalną akcję rekompensują błyskotliwe, wieloznaczne dialogi. Kiedy Kierowca odmawia podania dłoni swojemu potencjalnemu pracodawcy ze słowami „Mam brudne ręce”, ten odpowiada „Ja również”. Wkrótce okazuje się, że Bernie Rose jest kimś znacznie więcej niż inwestorem i zdradzę, że ma to związek z mafijnymi porachunkami męża Irene.

            Nicolas Refn stworzył film specyficzny, który nie ma możliwości spodobać się każdemu. W dużej mierze wynika to z faktu, że postanowiono go promować jako wciągający, brutalny kryminał. „Drive” to kino klimatyczne, w którym trzeba się zatracić, zatopić. Zarezerwować sobie wolny wieczór, wygodnie usiąść w fotelu i nastawić głośniki. Jeżeli wraz z pierwszymi taktami „Nightcall” Kavinsky’ego poczujecie na karku przyjemne mrowienie, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że ten film oczaruje was tak, jak mnie. Jeżeli jednak nie… Cóż, najpewniej po seansie uznacie, że straciliście półtorej godziny z życia. Dlatego razem z pierwszymi objawami nieuleczalnego znużenia należy „Drive” wyłączyć i być może wrócić do niego kiedy indziej. I, przede wszystkim, nie nastawiać się ani na sensację, ani też kino psychologiczne w pełnym jego znaczeniu. Film Refna ogląda się jak arcydzieło sztuki malarskiej – podziwia i kontempluje, jednocześnie wychodząc myślą poza sferę widzialną.

                                                                                                       Maria Piszcz, 1a

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz