„I’m
gonna show you where it’s dark, but have no fear!”
Po
obejrzeniu trailera, spodziewałam się brutalnego filmu akcji. Nic bardziej
mylnego! „Drive” Nicolasa Windinga Refna z 2011 roku to dzieło, którego wartość
zawarta jest w niepowtarzalnym, gęstym klimacie i dopracowanej do najdrobniejszego detalu
stronie wizualnej. Duński reżyser łącząc elementy sensacji, dramatu, thrillera
i romansu stworzył film perfekcyjnie wpasowujący się w stylistykę neo-noir –
miasto nocą, gra świateł i cieni, jeździec znikąd i donikąd przypadkowo
wplątany w mafijne porachunki. Nominacja do Złotej Palmy wzbudziła kontrowersje
wśród publiczności, zapewne dlatego, że dzieło Refna należy do gatunku „kochaj
albo rzuć”. Nie posiada szczególnie oryginalnej fabuły. Jeżeli więc nie wczujemy
się w specyficzną, oldschoolową atmosferę, znudzimy się najprawdopodobniej po pierwszych piętnastu minutach. Z drugiej strony, nagroda dla najlepszego
reżysera na 64. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes jest całkowicie zasłużona,
jako że „Drive” pod kątem wizualnym określane bywa mianem wręcz arcydzieła.
Główny
bohater filmu to bezimienny Kierowca. Nie wiemy nic o jego przeszłości,
rodzinie, pochodzeniu. Za dnia pracuje w warsztacie samochodowym i dorabia jako
kaskader, w nocy – szoferuje gangsterom. Milczący, nieprzenikniony i
tajemniczy, wydaje się być enigmą. Jego znakiem rozpoznawczym jest biała kurtka
ze skorpionem na plecach. Dodając do tego obrazu nieodłączną wykałaczkę w
ustach, introwertyzm i wewnętrzną walkę przeciwko całemu światu, Kierowca
przypomina bohatera westernu. Pewnego dnia poznaje swoją uroczą sąsiadkę i jej
synka. Troje zbliża się do siebie, sielankę przerywa jednak powrót męża Irene z
więzienia. Nasz bohater decyduje się pomóc rywalowi w spłaceniu długu lokalnemu
gangsterowi, wszystko, by chronić ukochaną. Ta jedna decyzja rozpoczyna
niekończącą się spiralę przemocy…
Źródło ilustracji: www.filmweb.pl |
Pierwsza
połowa filmu może sprawiać wrażenie pełnej niepotrzebnych dłużyzn. Akcji na
dobrą sprawę w niej jak na lekarstwo, głównie obserwujemy operującego zazwyczaj
monosylabami Kierowcę z przyklejonym do twarzy enigmatycznym uśmiechem. Refn
dawkuje jednak emocje stopniowo, wskutek czego widz nie zostaje od początku
ogłuszony ich eksplozją. Do czego, swoją drogą, miałby pełne prawo, gdyż
spokojna, bardzo mozolnie rozwijająca się opowieść niespodziewanie zmienia się
w krwawą jatkę. Identyczną transformację przechodzi główny bohater – początkowo
poznajemy go jako wrażliwą, nieśmiałą postać, która jednak okazuje się czerpać
ekstatyczną wręcz przyjemność z zadawania bólu i cierpienia, stosowania zarówno wyrafinowanej, jak i
prymitywnej przemocy. Z czasem każda kolejna zbrodnia w konsekwencji prowadzi
do następnej, a błędne koło wydaje się niemożliwe do przerwania.
Nicolasa
Refna często porównuje się do malarza, który jednak zamiast pędzla, używa
kamery. W kontekście „Drive” jest to spostrzeżenie co najmniej trafne. Duńczyk
popisał się na ekranie absolutną wirtuozerią, zarówno w doborze kolorystyki,
oświetlenia, jak i kadrowania czy tempa narracji. Jest minimalistą, nie ma u niego ujęć
przypadkowych. Bohaterów obserwujemy z różnych perspektyw, Refn nie boi się
zbliżeń, ujęć od tyłu czy z góry. Każdy kadr wydaje się dopracowany co do milimetra. W scenach
emocjonalnych zwraca uwagę na detale – drgnięcie powieki, zaciśnięcie dłoni,
niejednoznaczny uśmiech. Momenty brutalne podaje na tacy, w całej okazałości,
wyraziście oświetlone – nie stroni od makabrycznych szczegółów i krwi lejącej się strumieniami. Znakomitym
przykładem gry świateł i kadrów jest pocałunek w windzie, który w przeciągu
kilku sekund zmienia się ze sceny miłosnej w scenę morderstwa.
Źródło ilustracji: www.filmweb.pl |
Intrygująca
jest postać samego Kierowcy. Pojawia się znikąd, nie wyjawia swojego imienia,
odzywa się rzadko. To błędny rycerz, który odbiera życie jako pasmo niepowiązanych
wzajemnie wydarzeń. Zajmuje się szoferką przestępców dla czystej adrenaliny,
napawa się chwilami na granicy ryzyka. Kiedy jednak poznaje panią swojego
serca, jest gotów zrobić dla niej dosłownie wszystko, z miażdżeniem czaszek i wydłubywaniem oczu śrubokrętem włącznie. Warto zwrócić uwagę na jego relację z synkiem Irene. Rozmowa, którą prowadzą, pokazuje, jak bardzo wrażliwy i
dziecinnie wręcz niewinny potrafi być. Z drugiej strony, Kierowca może jawić
się nam jako everyman – studium psychiki człowieka, w którym każdy bodziec może
potencjalnie wyzwolić pierwotne, okrutne instynkty. W tym punkcie należy
poprosić o gromkie brawa dla Ryana Goslinga, który nie pierwszy już raz
udowadnia, że jest nie tylko ładną buźką. Jego ascetyczna wręcz gra idealnie
wpasowuje się w minimalistyczną konwencję, pozwala widzowi na dowolniejszą
interpretację zachowań głównego bohatera. A jego nieprzenikniony półuśmiech
sprawia, że przez kręgosłup przebiega dreszcz nie tylko podniecenia, ale przede
wszystkim – niewytłumaczalnej grozy. Dla kontrastu, subtelna kreacja Carrey
Mulligan jako Irene ukazuje łagodną, uroczą i z natury dobrą dziewczynę z
sąsiedztwa, która po prostu ma słabość
do destrukcyjnych facetów.
do destrukcyjnych facetów.
Kolejnym
istotnym, o ile nie najistotniejszym, tworzywem „Drive” jest nic innego, jak
muzyka. Namacalnie wręcz obecna podczas trwania seansu, otacza widza, wprowadza
go w pewien rodzaj transu. Nie została potraktowana po macoszemu, jako tło i
wypełnienie, ale jako równorzędny element każdej sceny. Dominujący w filmie syntetyczny
electro-pop, w połączeniu z obecną w niemal każdym ujęciu białą błyszczącą kurtką z
nadrukowanym skorpionem, tworzy specyficzny oldschoolowy klimat lat
osiemdziesiątych. Czy to podczas wspólnej przejażdżki głównego bohatera z Irene
i jej synkiem, czy samotnych nocnych eskapad – muzyka idealnie oddaje charakter
danej sceny, jednocześnie swoim kiczem nie odbierając jej swoistej intymności.
Dlatego dla jej twórcy – Cliffa Martineza – chapeaux
bas! Nic dziwnego, że został nominowany do licznych nagród. Na marginesie
dodajmy, że pościgi nagrywane były bez wsparcia najnowszej techniki
komputerowej. To właśnie takie smaczki sprawiają, że atmosfera w „Drive” jest
gęsta jak olej silnikowy, który Kierowca wlewa do swojego Chevy Malibu.
Źródło ilustracji: www.filmweb.pl |
Wisienką
na drive’owym torcie może być tylko jedno – zdjęcia Newtona Thomasa Sigela.
Przesycone intensywnymi kolorami, światłami nocnego miasta, wykorzystujące
niestandardowe kadry – w każdym zakresie zapadające w pamięć na bardzo długo.
Wystarczy wymienić choćby ujęcie, w którym Kierowca niecierpliwie stuka palcami
w kierownicę, zaciska dłoń na młotku lub stoi w masce kaskadera za drzwiami
baru. To nagłe cięcia czy naprzemiennie zwalniane i przyspieszane tempo
sprawiają, że mimo chwilami niewartkiej fabuły, „Drive” ogląda się ze
stuprocentowym zaangażowaniem. Warto wspomnieć, że scenariusz zaadaptowany przez Hosseina Aminiego oparty jest na powieści
Jamesa Sallisa pod tym samym tytułem. Niestety, nie miałam okazji jej
przeczytać. Jestem jednak bardzo ciekawa, jak się broni, jeżeli w filmie braki
fabularne nadrabia dopięta na ostatni guzik strona wizualno-techniczna. Zapewne
nieco banalną akcję rekompensują błyskotliwe, wieloznaczne dialogi. Kiedy
Kierowca odmawia podania dłoni swojemu potencjalnemu pracodawcy ze słowami „Mam brudne ręce”, ten odpowiada „Ja również”. Wkrótce okazuje się,
że Bernie Rose jest kimś znacznie więcej niż inwestorem i zdradzę, że ma to
związek z mafijnymi porachunkami męża Irene.
Nicolas
Refn stworzył film specyficzny, który nie ma możliwości spodobać się każdemu. W
dużej mierze wynika to z faktu, że postanowiono go promować jako wciągający,
brutalny kryminał. „Drive” to kino klimatyczne, w którym trzeba się zatracić,
zatopić. Zarezerwować sobie wolny wieczór, wygodnie usiąść w fotelu i nastawić
głośniki. Jeżeli wraz z pierwszymi taktami „Nightcall” Kavinsky’ego poczujecie
na karku przyjemne mrowienie, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że ten film
oczaruje was tak, jak mnie. Jeżeli jednak nie… Cóż, najpewniej po seansie
uznacie, że straciliście półtorej godziny z życia. Dlatego razem z pierwszymi objawami nieuleczalnego znużenia należy
„Drive” wyłączyć i być może wrócić do niego kiedy indziej. I, przede wszystkim,
nie nastawiać się ani na sensację, ani też kino psychologiczne w pełnym jego
znaczeniu. Film Refna ogląda się jak arcydzieło sztuki malarskiej – podziwia i
kontempluje, jednocześnie wychodząc myślą poza sferę widzialną.
Maria Piszcz, 1a
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz